Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Jarosław Białczyk z Szamotuł przebiegł najdłuższy i najtrudniejszy ultramaraton górski w Polsce! [ZDJĘCIA]

Magda Prętka
Magda Prętka
Jacek Deneka / Mat. Organizatora Biegu 7 Szczytów
Powyżej 150 km przebiegniętych w górach człowieka boli już wszystko – wyznaje Jarosław Białczyk, który 20 lipca z sercem wypełnionym szczęściem i ogromnym wzruszeniem wbiegł na metę Biegu 7 Szczytów – najdłuższego i najtrudniejszego zarazem górskiego ultramartonu w Polsce

Blisko 40 godzin bez snu i chwili głębszego oddechu. Niewysłowiony ból przeszywający ciało na wskroś i zwątpienie próbujące wziąć górę – bezskutecznie jednak. Wszechobecną ciszę przerywały jedynie krótkie rozmowy, będące bodźcem do dalszej walki – tej toczonej przede wszystkim z samym sobą i własnymi słabościami. Noc mieszała się z dniem, a ten znowu z nocą. Mimo wyczerpania i dającego się coraz bardziej we znaki bólu, ani na chwilę nie zapomniał o wyznaczonym celu. Dozował siły, zażegnywał kryzysy. Potem, jak sam mówi, biegło już tylko serce – bardzo szybko, bardzo głośno – aż do mety.

39 godzin i 44 minuty – właśnie tyle zajęło mu spełnienie jednego z życiowych marzeń. W sobotę, 20 lipca Jarosław Białczyk z Szamotuł ukończył Bieg 7 Szczytów – najdłuższy i najtrudniejszy zarazem ultramaraton górski w Polsce, rozgrywany w Lądku Zdroju na dystansie 240 km! Zdaje się, że lepszego prezentu na 40. urodziny nie mógł sobie zafundować. A wszystko tak naprawdę zaczęło się od… wizyty w kinie.

– 2 lata temu poszedłem na film „Biegacze aż do bólu”, który był wyświetlany w kinach studyjnych. Opowiada on o 3 zawodnikach, którzy w obecności kamer wzięli udział w Biegu 7 Szczytów. Po projekcji postanowiłem, że też chcę przeżyć tę przygodę. I jak postanowiłem, tak też się stało – mówi z uśmiechem Jarosław Białczyk.

Jest żywym dowodem na to, iż wola walki nie zna granic. Choć sport towarzyszy mu już od dzieciństwa, z bieganiem związał się zaledwie 5 lat temu. Mimo to, na koncie ma już 13 maratonów i kilkadziesiąt biegów rozgrywanych na krótszych dystansach. W ciągu ostatnich 2 lat ukończył także 2 górskie ultramartony, mierząc się z trasami liczącymi 100 i 64 km. Bieg 7 Szczytów miał być kolejnym wielkim sprawdzianem. Poprzeczka jednak jeszcze nigdy nie została zawieszona tak wysoko.

– Muszę szczerze przyznać, że specjalnie nie przygotowywałem się do tego biegu. W międzyczasie brałem udział w innych imprezach biegowych, które same w sobie stanowiły już pewne przygotowanie. Nie miałem możliwości, aby trenować w górach, tak jak większość zawodników, więc postawiłem na wytrzymałość biegową – skupiłem się na wybieganiu wielu kilometrów i odpowiednim przygotowaniu głowy, której praca w przypadku ultramaratonu odgrywa kluczową rolę. W tygodniu odbywałem łącznie 5 treningów, które sumowały się na dystans ok. 100 km. Bywały jednak i takie tygodnie, w których potrafiłem przebiec nawet 250 km. Trenowałem przede wszystkim na płaskim terenie, w większości na asfalcie. Raz w tygodniu wraz z synem, Tymoteuszem zaglądałem do siłowni i wsłuchując się w jego wskazówki wykonywałem również ćwiczenia siło-we w domu. Nie biegałem jednak z oponą, nie stosowałem też żadnej specjalnej diety – opowiada Jarek – Kiedy podjąłem decyzję o tym, że wystartuję w Biegu 7 Szczytów, moim pierwszym założeniem było, aby bieg ten w ogóle ukończyć. W trakcie treningów stwierdziłem jednak, że jestem w stanie pokonać dystans 240 km w czasie poniżej 40 godzin i z takim też zamierzeniem pojechałem do Lądka Zdroju – dodaje.

Późnym czwartkowym popołudniem, 18 lipca, na wspólnym starcie w Lądku Zdroju stanęło blisko 300 zawodników z całej Polski, którzy punktualnie o godzinie 18.00 wyruszyli na trasę Biegu 7 Szczytów. Rozgrywany był on na 2 dystansach – 240 km, z którym zmierzył się Jarosław Białczyk oraz 130 km z metą w Kudowie Zdroju.

– Jeśli zawodnicy z długiego dystansu nie czuli się na siłach, mieli możliwość ukończyć bieg już w Kudowie. Jeśli natomiast zdecydowali się na pokonanie 240 km, to po krótkim postoju po prostu biegli dalej. Na trasie znajdowało się 12 punktów pomiaru czasu. Jeżeli ktoś nie dobiegł do nich w określonym czasie, to sędziowie podejmowali decyzję o zejściu zawodnika z trasy. Limit na pokonanie dystansu 240 km wynosił natomiast 52 godziny – tłumaczy Jarek – Bieg zacząłem zdecydowanie za ostro, mierząc się z absolutną czołówką. Później odpuściłem, gdyż pierwszy kryzys pojawił się już na 30 kilometrze. Wkrótce potem poznałem Edytę – dziewczynę z Gostynia, która biegła dystans 130 km i w klasyfikacji open walczyła o miejsce na podium. Postanowiłem, że pomogę osiągnąć jej wymarzony cel i do 130 kilometra biegliśmy wspólnie, trzymając równe, wysokie tempo. Razem pokonaliśmy metę w Kudowie Zdroju. Edyta ostatecznie zajęła II miejsce – mówi z uśmiechem Jarek.

Trasa należała do niezwykle wymagających. Wiodła głównie leśnymi, krętymi duktami, obfitowała w liczne podbiegi i ostre zbiegi. Drogi utwardzone stanowiły zaledwie 20 – 30 proc. trasy. Zawodnicy musieli pokonać wszystkie z 7 szczytów, zaś łączna suma przewyższeń wynosiła 7,5 tys. m n.p.m. W nocy posiłkowali się czołówkami, ale potrzebne było ogromne skupienie, gdyż zmęczenie często usypiało ich czujność. Zboczenie z trasy wiązało się zaś z niebezpieczeństwem, że nie uda im się na czas dotrzeć do punktu kontrolnego.

– W nocy biegło mi się bardzo dobrze, głównie dlatego, że przeważnie biegłem sam. Po zmroku człowiek nie widzi też tego wzniesienia, jest bardziej skupiony na trasie i oczywiście temperatura jest niższa – mówi Jarek – Korzystanie z GPS-u było jak najbardziej wskazane. Problem jednak w tym, że po 12 godzinach w zegarkach ze śladem GPS trasy pada bateria i wtedy człowiek jest zdany już sam na siebie – tłumaczy.

Do „pierwszej mety” szamotulaninowi udało się poprawić wszystkie dotychczasowe osiągnięcia. Zmęczenie dawało jednak już o sobie znać.

– W Kudowie, na tym 130 kilometrze, muszę przyznać, było ciężko. Dotarłem tam około południa. Część zawodników schodziła już z trasy i cieszyła się z wypracowanych wyników, a przede mną był jeszcze cały dzień i cała noc. Musiałem się przełamać, musiałem ruszyć dalej. Na chwilę usiadłem na trawie, to był zresztą jedyny moment w trakcie całego biegu, kiedy usiadłem. Zmieniłem skarpetki, zrezygnowałem już ze zmiany obuwia, gdyż ryzyko było zbyt duże. Żona, Monika bardzo mnie wspierała. Podobnie, jak syn, Tymoteusz i znajomi, którzy nieustannie słali sms-y motywujące do dalszej walki. To było dla mnie szalenie ważne – przyznaje Jarek.

Na mecie w Kudowie Zdroju część zawodników pozwoliła sobie na krótką drzemkę. Jarek nie zdecydował się na dłuższy odpoczynek z obawy, że spowoduje to odwrotny efekt.

– Mięśnie stygną, stawy stygną. Myślę, że w moim przypadku taka drzemka nie zadziałałaby zbyt dobrze. Obawiałem się też, że nie udało by mi się wówczas ukończyć biegu w czasie poniżej 40 godzin – tłumaczy. Ruszył, więc dalej – bez choćby minuty snu.

Zwątpienie po raz kolejny dopadło go na 160 kilometrze. Mierzył się akurat z bardzo trudnym technicznie i stromym odcinkiem w Szczelińcu. Ból kolana nie ustępował.

– Na trasie pojawiła się wtedy żona z siostrą, Marleną i jej synem Miłoszem, który dzielnie mi kibicował. To była ogromna mobilizacja. Bliscy podnieśli mnie na duchu i ruszyłem dalej. Dogoniłem kilka osób z czołówki, w tym chłopaka, który przeżywał poważny kryzys. Postanowiłem, że dalszą część trasy pobiegnę z nim i tak do 200 kilometra, aż do miejscowości Bardo, byliśmy dla siebie kompanami. Później, on pobiegł dalej, a ja musiałem na chwilę się zatrzymać, gdyż nogi – mówiąc kolokwialnie – zaczęły nawalać. Prawda jest taka, że jeśli biegasz ultra, musisz się przyzwyczaić do bólu. Powyżej 150 km przebiegniętych w górach, człowieka już wszystko boli. Była jednak 2.00 w nocy, a ja byłem całkowicie sam i nie miałem siły ruszyć się z miejsca. Spojrzałem wtedy w telefon i odczytałem sms –y od znajomych, którzy za pośrednictwem specjalnej aplikacji śledzili moje poczynania i życzyli powodzenia. Krótka rozmowa z żoną, mały posiłek i znów – mobilizacja! Ruszyłem dalej. Przede mną był kolejny bardzo stromy odcinek. Dałem jednak radę. Minąłem jeszcze 2 zawodników dość solidnie przygotowanych i później jakoś już poszło, aż do mety. Ostatnie 10 km, to już biegnie same serce. A na mecie… Emocje, euforia, wzruszenie. Niedowierzanie! Czekałem na tę chwilę 39 godzin – to uczucie, którego po prostu nie da się opisać. Mnóstwo kibiców, bliscy i… szczęście! – mówi ze wzruszeniem Jarek.

W klasyfikacji generalnej szamotulanin zajął 21 miejsce na 130 osób, które ukończyły bieg. W swojej kategorii wiekowej natomiast był 8. Biorąc pod uwagę fakt, iż biega zaledwie od 5 lat i do tej pory wystartował tylko w 2 ultramaratonach górskich, wypracowany wynik 39 godzin i 44 minut, stanowi nie lada wyczyn.

– W tym biegu biorą udział bardzo doświadczeni zawodni-cy, którzy mają już na koncie przynajmniej kilkanaście ultramaratonów, którzy trenują w górach praktycznie na co dzień. Dlatego tym bardziej jestem zatem zadowolony ze swojego wyniku i muszę przyznać, że w górach czuję się świetnie. Dobrze radziłem sobie z podbiegami, a na zbiegach wręcz nadrabiałem. Mimo, że praktycznie cały czas biegam na płaskim terenie, to górskie biegi ultra są tym, co sprawia mi największą przyjemność – wyznaje – Myślę jednak, że gdyby nie wsparcie rodziny – gdyby nie ogromna wyrozumiałość żony, która zdawała sobie sprawę z tego, że muszę sporo czasu poświęcić na treningi i gdyby nie mnóstwo słów otuchy płynących zarówno od niej, jak i od syna, mogłoby być różnie – podkreśla Jarek.

W ciągu całego biegu zażył 7 tabletek przeciwbólowych i zużył 30 litrów płynów, w tym 15 litrów wody i tyle samo odgazowanej coca – coli. W pamięci zachowa jednak przede wszystkim fantastyczną atmosferę i wielką życzliwość panującą na trasie.

– Ludzie pracujący na punktach żywieniowych, to są prawdziwi ludzie gór. Posiłki, które zapewnia organizator, to jedno, ale największe smakołyki przygotowują osoby prywatne – placki, pierogi – mieszkańcy dają to od siebie. W punkcie, do którego dotarłem na 220 kilometrze nie było zbytnio nic kalorycznego do zjedzenia, a pani, która go obsługiwała zrobiła sobie akurat jajecznicę. Widząc moje zmęczenie naturalnie się nią ze mną podzieliła. To było niesamowite! - wspomina Jarek.

Choć od Biegu 7 Szczytów minęło już kilka tygodni, szamotulanin wciąż wspomina to wydarzenie ze wzruszeniem. Trudno zresztą się dziwić – spełniło się w końcu jego wielkie marzenie. Ale Jarek nie byłby sobą, gdyby na nim poprzestał. Cóż teraz zatem?

– Czekają na mnie kolejne ultramaratony – czeka Rzeźnik, czeka Łękowina. Planem na najbliższy rok są jednak przede wszystkim rozgrywane w Łodzi Mistrzostwa Polski w Biegu 24 – godzinnym. Polega on na pokonaniu jak największej liczby wyznaczonych pętli w ciągu doby. Chciałbym wziąć udział w tych mistrzostwach z zamiarem pokonania 200 km. Z tyłu głowy pojawił się też dość ambitny, ale możliwy do zrealizowania pomysł, aby przygotować się do greckiego Spartathlonu rozgrywanego na dystansie 250 km, który uważany jest za najcięższy na świecie bieg – mówi z uśmiechem Jarek. A my już teraz trzymamy za to kciuki!

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Trener Wojciech Łobodziński mówi o sytuacji kadrowej Arki Gdynia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szamotuly.naszemiasto.pl Nasze Miasto