Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Krzysztof Franke opowiada o Sparcie Szamotuły, czyli "Ej, wywijasy! Zapraszam na boisko!"

Magda Prętka
Magda Prętka
Odpowiedzialny i niezwykle pracowity, zdecydowany na boisku. Człowiek, który z piłką nigdy się nie rozstał. Gdy przyszłość Sparty stanęła pod dużym znakiem zapytania, był jedną z tych osób, które rozbudzały w innych wiarę w klub. Bo on w Spartę nigdy nie zwątpił. O tym, czym była dla niego gra w szamotulskiej drużynie Krzysztof Franke opowiadał nam kilka lat temu w dniu swoich urodzin. Dziś znów świętuje! Życząc wszystkiego najlepszego wspominamy ciekawą, niezwykle inspirującą rozmowę

"Ej, wywijasy! Zapraszam na boisko!" Krzysztof Franke opowiada o Sparcie Szamotuły

Jak to się stało, że zaczął Pan grać w piłkę?
Urodziłem się w takich czasach, po prostu! Lata 70. W 72’ Polska zdobyła złoty medal olimpijski w Monachium, potem 74’ i III miejsce na Mistrzostwach Świata w Niemczech. Już w dzieciństwie biegałem za wszystkim, co było okrągłe. Należałem do tych chłopaków, którym oczy błyszczały się na widok piłki. Gdziekolwiek by ona nie była, zwyczajnie mnie do niej ciągnęło.

A jak to ze Spartą było?
W tamtych czasach Szamotuły może nie były aż tak dużym miastem, ale dla dzieciaka mieszkającego przy ul. Powstańców Wielkopolskich wizyta na stadionie oznaczała wyprawę przez całe miasto. Bez rodziców zatem nie było to możliwe, dlatego też ze Spartą związałem się nieco później, miałem może 12 – 13 lat. Wcześniej oczywiście ojciec zabierał mnie na mecze, choć na derby do Wronek jeździł sam. Mówił, że to nie dla mnie, że jestem za mały. A ja byłem strasznie zawiedziony. Pamiętam tłumy kibiców przejeżdżających przez Powstańców. Jechali właśnie na mecze do Wronek. Żuki, czy Stary z plandekami wypełnione ludźmi, odgłosy strażackich syren, którymi kręcili. Coś niesamowitego, pamiętam to do dziś.

Wracając jednak do Sparty... Wybraliśmy się kiedyś z kumplami na trening trampkarzy. Była taka śmieszna sytuacja. Przyszliśmy na stadion, a pan Stanisław Kurowski, słynny gospodarz boiska, pyta się: co chcieliście? Mówimy, że na trening. Ale oczywiście butów piłkarskich wtedy nikt nie miał. Pan Stasiu otworzył więc szafę, w której znajdowały się trampkotepy. Każdy jedną parę porwał, a potem się wymienialiśmy – komu, które pasowały i... na trening. Trampkarzy szkoliło wtedy dwóch braci bliźniaków, nazywali się Maćkowiak, ksywki mieli „Lola”. Parę razy nas poobserwowali, to były takie luźne treningi bez meczów. Jednemu wpadłem w oko i okazało się, że jakieś 3 tygodnie później miałem jechać z trampkarzami na mecz. Do Wronek! Pojechaliśmy pociągiem. Jako najmłodszy, z jeszcze jednym kumplem musiałem tachać ciężką torbę, z dworca aż na boisko, a więc przez całe miasto. Jak dotarliśmy na miejsce miałem wszystkiego serdecznie dosyć. Nie wyszedłem w pierwszym składzie na boisko, ale w przerwie trener mówi do mnie tak: wejdziesz i będziesz grał na półlewej. Ja nie zrozumiałem, bo w naszym żargonie dziecięco – piłkarskim oznaczało to, że nie gra się wcale. No więc w przerwie pokopałem sobie piłkę z chłopakami i usiadłem z powrotem na ławce. A trener tak patrzy, jednego mu brakuje na boisku. I mówi do mnie: a ty gdzie? Nie zrozumieliśmy się. Nie grałem wcześniej w żadnym klubie, więc nie wiedziałem, że sformułowanie „grasz na półlewej” tyczy się ustawienia z pięcioma napastnikami. Wyniku nie tego meczu pamiętam, chyba wygraliśmy. Taki to debiut był w barwach Sparty.

Kiedy przyszedł czas na pierwsza drużynę?
Bodajże w 76’. Pamiętam, że byliśmy na obozie z juniorami w Lubaszu, a pierwsza drużyna Sparty, którą kierował Lucjan Gojny przebywała wtedy na obozie dochodzeniowym w hotelu, w Szamotułach. W ogóle mi się nie śniło, że mogę mieć jakąkolwiek szansę na to, by zostać powołanym do seniorów. A jednak na koniec obozu w Lubaszu trener juniorów, pan Tadeusz Słominski mówi do mnie: Krzysztof weźmiesz sprzęt i pójdziesz do hotelu, do Lucjana Gojnego – jutro, jak przyjedziemy do Szamotuł. W pierwszym momencie nie dowierzałem, myślę sobie: po co trenerowi mój sprzęt? Potem dopiero sobie uświadomiłem – może dostanę szansę? I tak faktycznie się stało.

Dołączyłem do seniorów podczas obozu dochodzeniowego i rozpocząłem treningi. Byłem jednak dzieciakiem, miałem jakieś 15 lat, a drużynę tworzyli prawdziwi faceci. Był wtedy taki przepis, że w III lidze pół meczu musiał grać jeden junior. Ja stałem się tym rezerwowym. Na początku wszystkim mówiłem na „pan”, darzyłem zawodników ogromnym uznaniem i szacunkiem. I tak – trenowałem z pierwszą drużyną, a mecze grałem z juniorami. Debiut w seniorach nastąpił jednak bardzo szybko. A było to tak... Do południa juniorzy rozgrywali mecz. Przed spotkaniem ówczesny prezes klubu, pan Stefan Mizgalski przyszedł do mnie i mówi: Krzysztof ty nie możesz grać w tym meczu, bo junior Zbigniew Pawłowicz, który miał wystąpić z seniorami, ma kontuzję. A do Szamotuł przyjechała wtedy Stal Stocznia Szczecin, bardzo mocna drużyna, etatowy II - ligowiec, choć akurat wtedy grała w III lidze. Nie zagrałem zatem z juniorami, ale wyszedłem w podstawowym składzie na spotkanie pierwszej drużyny. Nie miałem nawet czasu się zdenerwować, bo wszystko tak szybko się działo. Mecz wspominam bardzo miło. Pewnie dlatego, że w tym debiucie udało mi się strzelić bramkę, a Sparta wygrała 1:0. Miałem takie szczęście – piłkę odpowiednio dośrodkował Heniu Magdziarek, a ja znalazłem się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Na dodatek skarbnik drużyny, który obserwował mecz z trybun uchwycił na fotografii ten moment, gdy strzelam gola. W tamtych czasach mało kto miał aparat, a mój debiut uwieczniony został na zdjęciu!

Szamotuły. Maciej Skórnicki w przedbiegach Mistrzostw Świata...

To były wspaniałe czasy. Spełniałem swoje marzenia. Każdy z młodych chłopaków grających w piłkę marzył wtedy o tym, by grać w klubie. A ja grałem. Sparta posiadała też zupełnie inny status społeczny. Wszyscy, którzy mogli chociaż przyjść na trening, czuli się ogromnie wyróżnieni. Klub inaczej funkcjonował, władze miasta go wspierały i niczego nie brakowało. Mieliśmy swój autobus i graliśmy... w strojach Adidasa! Żaden inny klub w regionie nie mógł sobie na to pozwolić. Pamiętam zresztą taką sytuację – w Łodzi. Zostałem zaproszony na konsultacje do Reprezentacji Polski Juniorów. Było nas czterech albo pięciu chłopaków w jednym pokoju, każdy z innej części kraju. I każdy chciał też przymierzyć dres Sparty – zobaczyć jak się chodzi w stroju Adidasa. Dziś wszystko jest dostępne, więc trudno to sobie wyobrazić. Ale prawda jest taka, że dawniej pomiędzy Spartą, a innymi klubami istniała duża przepaść.

Mówi Pan o swoim debiucie. A co z innymi z meczami. Czy jakieś spotkania w sposób szczególny zapadły w Pana pamięci?
Dla chłopaka takiego jak ja, pochodzącego z wielodzietnej rodziny, te początki, mecze wyjazdowe w szczególności, były czymś niesamowitym. Sparta wyjeżdżała przecież do Świnoujścia, Szczecina, Gorzowa. Byliśmy np. w Zielonej Górze, jako wicelider pojechaliśmy do lidera III ligi, mecz obserwowało około 10 tysięcy kibiców. Same te wyjazdy były zatem wydarzeniem. Wyjechać np. do Świnoujścia, promem przepłynąć – wielka rzecz. Wiele meczów mógłbym wspomnieć. W Świnoujściu np. były bardzo trudne spotkania, sędzia zawsze drukował. I nie było siły na to, zdobycie punktów graniczyło wręcz z cudem. Bardzo mile natomiast wspominam awans do 1/16 Pucharu Polski. Przegraliśmy finał wojewódzki z Wartą Poznań, ale dalej przechodziły dwie drużyny finałowe. Wtedy Sparta spadła z III ligi, więc tak naprawdę ten Puchar graliśmy, bo graliśmy. Zwycięstwo z Arkonią. Ale w pewnym momencie stwierdziliśmy, że warto powalczyć, bo zaczynają się ciekawe mecze. Przebywaliśmy na obozie w Obrzycku. Marian Kurowski i Roman Komasa z Olimpii Poznań, wspólnie nas przygotowywali do pucharowych spotkań. Po spotkaniu z I – ligową wówczas Olimpią, która chyba trochę nas zlekceważyła , bo wygraliśmy 2:0 , pokonaliśmy II - ligową Stal Stocznie Szczecin 1:0, w 1/16 wylosowaliśmy Pogoń Szczecin. Drużyna, po 5 kolejka była liderem „Ekstraklasy”, a w składzie Pogoni było trzech reprezentantów Polski. Mecz w sumie był wyrównany, do przerwy Pogoń prowadziła 1:0. Na 15 minut przed końcem spotkania Zbigniew Pater miał sytuację sam na sam z bramkarzem, niestety nie strzelił, dopiero pod koniec meczu straciliśmy drugą bramkę. Pozostał niedosyt, bo przy łatwiejszym losie mogliśmy się pokusić o niespodziankę, chyba ostatni raz stadion szamotulski był wtedy wypełniony do ostatniego miejsca.

Szamotuły. Turniej tenisa ziemnego "Ku pamięci Jasia Pomorsk...

A jak to było z drukowaniem meczów? Sparta też w tym uczestniczyła?
Kilka sytuacji oczywiście było. Trudne czasy, 85 – 86 rok. Stilon Gorzów chciał awansować do II ligi, z gorzowskiego grały 3 lub 4 drużyny. Gdy jechaliśmy na wyjazd to nie mogliśmy nic ugrać, bo sędzia drukował – każdy jeden mecz. W końcu pojawiły się takie głosy, czy nasi prezesi też nie mogą zadziałać i coś w tym kierunku zrobić. Potrzebowaliśmy punktów, a akurat mieliśmy wyjazd do Gryfina. Nasi działacze zakombinowali i sędzia był ustawiony. Muszę jednak przyznać, że był to tak niesmaczny mecz, że powiedziałem: nigdy więcej! Sędzia był oczywiście nadgorliwy, gdzieś w 10 minucie dał czerwoną kartkę bramkarzowi gospodarzy za dyskusję słowną. Publika wrzała. Dostaliśmy chyba karnego, a okazji strzeleckich było multum. Sędzia nam pomagał, ale bramki strzelić po prostu nie szło. Mecz ostatecznie zakończył się wynikiem 1:1. Prezesi byli wkurzeni, sędziowie musieli pod ochroną wyjeżdżać z miasta. Coś strasznego. Innym razem chcieliśmy z Wartą się dogadać. Potrzebowaliśmy punktów i padła propozycja, by Warta odpuściła za nasze premie meczowe. Warciarze przyjechali więc do Szamotuł, ale tak naprawdę chcieli nas w konia zrobić. Rozegraliśmy normalny mecz, zakończył się wynikiem 0:0, czyli o jakimkolwiek odpuszczaniu mowy nie było. Gdyby natomiast przegrali, musielibyśmy im zapłacić. W latach 80. to było normą, że sędzia drukował. Później przyszedł Fryzjer i jeszcze gorsze czasy nastały.

Dawni spartanie szalenie miło wspominają obozy z trenerem Lucjanem Gojnym. Pan również?
Obozy generalnie są czymś wspaniałym dla grupy ludzi, która razem pracuje. Wspólne wyjazdy i praca w ich trakcie scalają zespół. To była ciężka praca, ale w ślad za nią szły efekty. Poza tym, to była zupełnie inna rzeczywistość, inny rytm dnia - 2 treningi dziennie, żyło się piłką.

Denis Maćkowiak (przy piłce) zdobył dla Sparty dwa gole!

Mecz na szczycie. Sparta Szamotuły wygrywa u siebie z Koroną Bukowiec

Trener Gojny faktycznie dawał wycisk?
Wycisk był, oczywiście. Już w juniorach słyszałem: jak pójdziesz do Gojnego, to tak da ci popalić, że nie wytrzymasz. A ja do dziś twierdzę, że trzeba było po prostu przekroczyć ten próg tzw. śmierdzącego nygusa. Pokonaliśmy pewną barierę i potem, przynajmniej dla mnie trening to była przyjemność. Nawet jak dostałem wycisk, to po treningu czułem się świetnie, ale faktycznie musiałem tę barierę przekroczyć – takiego dobrego wytrenowania. I Gojny do tego doprowadzał. Najpierw pierwsze 3 dni nie mogliśmy chodzić, a potem stopniowo to schodziło i było coraz lepiej, i był efekt tego. Miał jednak twardą rękę i żelazne zasady. Pamiętam obóz w Tucznie, gdzie przygotowywaliśmy się do baraży o III ligę z Górnikiem Konin. A, że Tuczno było miejscowością wypoczynkową, to chłopacy wieczorem rozchodzili się po mieście, choć trener oczywiście zabraniał. I w końcu nie wytrzymał. O 1.00 w nocy puk puk, do drzwi, wszyscy wychodzimy. Trener wyciągnął nas z hotelu i zrobił 4 – 5 – kilometrowy spacer. „Będziecie szli tak długo, aż zrozumiecie” – mówił. Później nikt nie chciał już uciekać na miasto. Muszę przyznać, że choć podczas całej mojej przygody ze Spartą miałem okazję współpracować z wieloma wspaniałymi trenerami, jak pan Tadeusz Słomiński, Skolasiński, Marian Kurowski, Roman Komasa, czy trenerzy drugiej drużyny, przez którą też się przewijałem, to jednak drugiej takiej postaci, jaką był Lucjan Gojny, już nigdy nie spotkałem. Jego intuicja, fachowość. Miałem też kontakt z trenerami w Niemczech, gdzie grałem kilka lat, ale takiego nosa jak Lucjan Gojny nie miał nikt. Po prostu czuł piłkę. Trudno oceniać trenerów, w zasadzie nie da się tego porównać. Gojny miał jednak coś takiego, że wiedział, w którym momencie co powiedzieć. Wiedział kiedy skrytykować, a kiedy pochwalić. Wyczuł moment, w którym te słowa docierały od razu. Inni trenerzy mogą mówić to samo, ale jeśli nie wychwycą chwili, to już to nie działa. Zresztą prowadzenie grupy ludzi jest bardzo trudne. Można mieć wiedzę, ale jak się nie ma tego „czegoś”, jakiejś iskierki od Boga, to nic nie wyjdzie.

Kiedy rozstał się Pan z pierwsza drużyną?
Dość nagle, postanowiłem wyjechać do Niemiec. To był 1988 rok, obowiązywała jeszcze żelazna kurtyna, więc ten mój wyjazd w gruncie rzeczy stanowił ucieczkę. To był taki moment, że wydawało mi się, że system, który obowiązywał wówczas w Polsce nigdy nie zostanie obalony, a przynajmniej nie tak szybko, a akurat nadarzyła się okazja, więc razem z żoną wyjechaliśmy.

Tam też była piłka...
Znów szczęście się do mnie uśmiechnęło. 5 stycznia wyjechaliśmy z żoną, a 3 tygodnie później już grałem. Poprosiłem znajomego, by poszukał jakiś klub, w którym mógłbym trochę pokopać piłkę. Poszukał, pojechałem na trening. I to zupełnie nieprzygotowany. Nie miałem butów piłkarskich, tylko zwykłe adidasy i jakiś dres. Ale szczęśliwie udało mi się na tym treningu wewnętrznym strzelić 5 bramek i trener zgodził się, aby dołączył do drużyny. Klub natomiast był na I miejscu w IV lidze, na krótko przed awansem do III ligi. Także dobrze trafiłem, wtedy to była czwarta siła w Kolonii. Marzenie gry na boiskach Bundesligi się spełniły, grałem na stadionie FC Koln, Bayeru Leverkusen czy MSV Duisburg, bez wcześniejszej gry w Sparcie byłoby to nie możliwe.

Ale gdy Pan wrócił, wróciła i Sparta...
Sparta była tak naprawdę cały czas, utrzymywałem kontakt z Marianem Kurowskim i kolegami, najpierw listowny, potem telefoniczny. Przyjeżdżałem też do Polski, zapraszałem ich do Niemiec. Na tyle, na ile mogłem wspierałem klub. W latach 90. wszystko padło, straszna bieda – do tego stopnia, że Tadziu Kalotka, który starał się, aby Sparta przetrzymała ten okres, nie miał piłek. Mówił: mamy 10 piłek z tego 5 podziurawionych. Ci, którzy wtedy wspierali klub, starali się utrzymać go przy życiu, zasługują na duże uznanie, bo nie było nic. Gdy wróciłem do Polski natomiast, grałem w II drużynie Sparty. Mirek Koput zorganizował zespół i parę meczów jeszcze zaliczyłem.
Chciałbym powiedzieć, że jestem Sparcie i ludziom, którzy w tamtych czasach dbali o Spartę bardzo wdzięczny - za hart ducha, tężyznę fizyczną, którą nabyłem w klubie, przyjaciół, z którymi spotykam się do dziś.

Gdyby miał Pan wskazać najbardziej utalentowanych zawodników grających w Sparcie, kto by to był?
Jestem zdania, że w każdym pokoleniu, również wśród chłopaków, którzy dziś grają w Sparcie, zawsze znajdzie się pięciu takich, którzy mogliby grać wyżej, a niejeden nawet w Ekstraklasie. Oczywiście gdyby wszystko współgrało: umysł, przygotowanie fizyczne i otoczenie. Gdybym miał jednak wybrać... Moim zdaniem najlepszym piłkarzem w Sparcie, jeśli chodzi o szamotulan, był Zbigniew Pawłowicz, mój rocznik. Niezwykle utalentowany, miał poczucie przestrzeni, technikę – gdy dostał piłkę zawsze wiedział co z nią zrobić. To talent, którego nie idzie się wyuczyć. Tadeusz Proszyk, ogromny potencjał, niestety niewykorzystany. Marek Wojczyński, dziś mieszka w Kanadzie, trudny charakter, ale duże piłkarskie umiejętności, również zmarnowane. Świetni byli bracia Kąkolowie, Tadeusz Kalotka oczywiście, Maciej Markiewicz, musiał bym wymienić całą drużynę z lat 70. Byli nie tylko dobrymi zawodnikami, ale i świetnymi ludźmi. Gdy jako dzieciak trafiłem do seniorów, potrafili się w pewien sposób mną zaopiekować, pomagali, doradzali. Gdybym miał natomiast wybierać spośród młodszych zawodników, to Arek Kolat, Wojtek Kaczmarek, Przemek Szała, wyróżniali się umiejętnościami. Musimy pamiętać że piłka nożna to jest gra zespołowa i to wyróżnianie jednostek nie zawsze jest sprawiedliwe. Nie raz ktoś zabłyszczy fryzurą i już mu się wydaje że nie musi tyle trenować. Talentów w Sparcie nigdy nie brakowało i nie brakuje, tylko trzeba ten potencjał wykorzystać, a to wymaga pracy, ciężkiej pracy !

Jak każdy piłkarz, miał Pan zapewne swoich idoli..
Numer jeden zawsze był Pele. Strzały nożycami trenowaliśmy pod koniec każdego treningu. Ceniłem Włodka Lubańskiego, Jochanna Cruyfa , Kazimierz Deyna był świetny. A z naszego podwórka, Roman Jakubczak.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szamotuly.naszemiasto.pl Nasze Miasto