Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Odszedł Henryk Henzel - najstarszy kibic Sparty Szamotuły. Miał 92 lata

Magda Prętka
W piątek, 3 grudnia zmarł Henryk Henzel. Przez lata spotykaliśmy się z Nim na szamotulskim stadionie. Jako wierny kibic Sparty Szamotuły starał się nie opuszczać żadnego meczu, również tych wyjazdowych. Z uwagi na stan zdrowia jednak od wielu miesięcy nie dopingował spartan z trybun, ale wciąż dopytywał o wyniki. Jego serce biło w rytm lokalnej piłki...

Będziemy o Panu pamiętać, Panie Heniu!

Mimo że już od dawna nie pojawiał się na meczach, świadomość tego, że jest, że myśli o Sparcie i wciąż uparcie jej kibicuje, była wielką wartością klubu i jego sympatyków. Stąd tak trudno będzie sobie teraz wyobrazić, że na trybunach już nigdy nie zasiądzie.

Henryk Henzel, którego zwykliśmy nazywać po prostu Panem Heniem, raczył nas zawsze uśmiechem, dobrym słowem, wielką życzliwością. A kiedy Sparta przegrywała mecz do znudzenia powtarzał: nie wyzywajcie chłopaków, następnym razem będzie lepiej. I było. Bo był On.

Nie jesteśmy w stanie słowami wyrazić ogromu straty. Jako dziennikarze rozmawialiśmy z Nim wielokrotnie - nie tylko o piłce, ale i o mieście, regionie, zwykłych, codziennych sprawach. Mimo wielu problemów bił od Niego niewysłowiony optymizm, pogoda ducha, ludzka dobroć. Chyba właśnie tego będzie nam brakować najbardziej. Ale Panie Heniu - obiecujemy nigdy o Panu nie zapomnieć!

Kilka lat temu w ramach cyklu "Ej, Wywijasy! Zapraszam na boisko!" przeprowadziliśmy z Nim wywiad. Przypominamy go dzisiaj z pękającym sercem, ale i wiarą w to, że Pan Heniu opowiada teraz innym o Sparcie, o Szamotułach, swojej miłości do sportu i ludzi, do których zawsze podchodził z ogromnym szacunkiem.

"Ej, wywijasy! Zapraszam na boisko!"

Trudno byłoby wyobrazić sobie jakikolwiek mecz bez niego. Na trybunach jest zawsze, bez względu na pogodę. Na meczach wyjazdowych pojawia się prawie zawsze, a gdy go zabraknie, koledzy od razu spieszą z informacją, jak tym razem poszło szamotulanom. Mówi, że Sparta to całe jego życie. Bardzo długie, bo ponad 80 – letnie. W klub nie zwątpił nigdy, nawet wtedy, gdy w Sparcie źle się działo. Był jednak z nią na dobre i na złe. I jest nadal. Mówi, że będzie tak długo, jak tylko zdrowie pozwoli. Bo to przecież część Szamotuł – jego miasta i jego własnej, osobistej historii. To część życia. Pan Henryk Henzel.

Ze Spartą jest Pan związany od kilkudziesięciu lat. Kiedy jednak po raz pierwszy pojawił się Pan na stadionie?

To było zaraz po wojnie, miałem 15 lat. Młodzież w tamtym czasie kibicowała raczej Czarnym Szamotuły, aniżeli Sparcie. Bo kluby w mieście mieliśmy dwa. Czarni to był klub harcerski. Ja również początkowo byłem za nimi. Pamiętam taką sytuację – jechaliśmy do Rogoźna na mecz, jako kibice. Oczywiście ciężarowym samochodem, bo niegdyś autobusów przecież nie było. Trzeba było za to dość mocno trzymać się na zakrętach, by przypadkiem nie wypaść. I jedziemy tą ciężarówką pana Krusickiego. Daleko nie ujechaliśmy jednak. Bo dziesięciu nas z samochodu wypadło. I tak się wtedy zezłościłem na tych Czarnych, że następnego dnia poszedłem i zapisałem się do Sparty. To było w 1946 roku. Wtedy też zainteresował się nami, młodymi chłopakami pragnącymi grać w piłkę, nieżyjący już pan Stanisław Kurowski, gospodarz stadionu. To on od razu zapisał mnie do klubu, jako członka. Gdzieś mam nawet starą legitymację. Ale wracając do rzeczy... Kiedyś w piłkę grał każdy i wszędzie. W różnych częściach miasta działały boiska. Prowizoryczne, ale jednak. Ja mieszkałem na ulicy Chrobrego i tam też było boisko. Te początki z piłką miło się wspomina. Najpierw jeździliśmy na rowerach po wioskach i szukaliśmy chętnych do gry. Tworzyliśmy takie samozwańcze, podwórkowe drużyny. Pan Stasiu Kurowski natomiast po meczach zbierał nas, młodych kibiców, dzielił na dwie grupy i tak rozgrywaliśmy swoje własne mecze. I tak zacząłem też grać na płycie głównej boiska. To dopiero było coś! Pan Stasiu trochę sędziował, trochę grał z nami. I tak się złożyło, że na jego oczach strzeliłem świetnego gola, którego w życiu już nie powtórzyłem. Pan Kurowski był pod dużym wrażeniem, podszedł do mnie od razu zapisał do drużyny. Tak stałem się juniorem Sparty. To był prawdziwy zaszczyt. Wydaje mi się, że dziś jest nieco inaczej.

Kiedyś to faktycznie było „coś” być spartaninem?

Na pewno. Zdradzę Pani, że kiedyś w knajpie u Gieremka, która znajdowała się na przeciwko zegara na Rynku, działacze się spotykali i ustalano wieczorem skład drużyny na mecz, który odbywał się kolejnego dnia. Człowiek nadstawiał tam zatem uszy wsłuchując się, czy padnie jego nazwisko. Czy go wybiorą, czy nie. Jeśli padało nazwisko wiadomo było, że zostanie się powołanym. Bo kiedyś rezerw praktycznie nie było. Gdy któryś z piłkarzy doznał kontuzji, to był koniec – schodził z boiska, a w polu poza bramkarzem zostawało 9 zawodników. I tak się grało. W juniorach mieliśmy dobrych trenerów. Pan Jankowiak, Nowicki, świetni szkoleniowcy.
Może z perspektywy czasu trochę inaczej na to patrzę, bo atmosfera – na boisku i na trybunach była inna. Człowiek wszystkim się zadowalał, a piłka sprawiała ogromną radość, pod każdym względem. Z punktu widzenia zawodnika natomiast, to wracając do tej knajpy u Gieremka – kiedy usłyszało się swoje nazwisko, to człowiek cały uśmiechnięty wracał do domu. To było spełnienie jakiegoś marzenia. Za każdym razem radość była ogromna.

A jak dawniej wyglądało to stadionowe życie?

Kilka tysięcy osób, a atmosfera wspaniała. Brakuje jej dzisiaj. Kibice mimo, że to specyficzna grupa, mieli większą klasę chyba. Jak powiedziało się do sędziego: sędzia kalosz, to już było bardzo brzydko. Dziś te odzywki niektórych bardzo mnie rażą. Kiedyś kibice nie byli tacy wulgarni. Na to jednak, chcąc nie chcąc, trzeba się uodpornić. Mam takiego kolegę, którego jak tylko bym podpuścił, to nie da żyć sędziemu. Oczywiście kibice dawniej również podnosili głos i wyzywali, ale tylko wtedy, gdy sędzia ewidentnie zawinił, gdy był stronniczy itp. Stadion natomiast był zawsze pełen. Co prawda nie był tak duży jak teraz, bo rozbudowali go dopiero na dożynki centralne, gdy Jaruzelski przyjechał do Szamotuł, ale faktycznie na meczach były tłumy. Na niedzielny mecz czekało się cały tydzień, a w poniedziałek mówiło o nim całe miasto. I o zawodnikach. Powiem Pani, że kiedy grałem w juniorach, to gdy spotykało się zawodnika z pierwszej drużyny, obowiązkowo trzeba było się ukłonić, ale nie dlatego, że był jakiś taki wymóg. To było po prostu coś! Człowiek później się chwalił, że widział np. pana Czojsnera. Ci zawodnicy byli uwielbiani. Teraz też się ich docenia, ale nie w tej mierze, pewnie obyczaje się zmieniły. I warunki też. Szatnia za czasów mojej gry w Sparcie znajdowała się przecież pod trybuną drewnianą, to była oczywiście taka szatnia „przewiewna”. Posadzki tam nie było, zbierał się piasek, a gdy schodizliśmy z boiska cali brudni, myliśmy się w zimnej wodzie. Jeden pompował wodę, a drugi się mył i tak na zmianę. Czasy dziś są inne. Te dawne wspominam miło, ale nie dlatego, że byłem młody i świat wydawał się lepszy. Dziś brakuje takich więzi między ludźmi, tamtych przyjaźni, chęci gry w piłkę. Dziś młodzi, oczywiście nie wszyscy, ale wielu, wolą włączyć telewizor albo komputer, zamiast wyjść pograć w piłkę, czy też pójść na mecz, żeby pokibicować swojej drużynie. Teraz jadę przez wioskę, chcę się zapytać o drogę i nie mam kogo, bo wszyscy w chałupach siedzą. Kiedyś tego nie było. Ludzie rozmawiali ze sobą, siedzieli przed domami, słuchali muzyki, o sporcie też rozmawiali. Bo przecież tym dawniej się żyło.

Jako kibic obserwował Pan pewnie tysiące meczów Sparty. Czy jakieś spotkanie w sposób szczególny utkwiło w Pana pamięci?

Wiele ich było, naprawdę wiele. Ale może opowiem o jednej z bardziej aktualnych przygód. Jakiś czas temu pojechaliśmy na mecz wyjazdowy do Grodziska. Jak nas tam przyjęli! Z waszego „Dnia” dowiedzieli się, że w Szamotułach jest taki wierny kibic. Czyli ja, bo Pani przecież kiedyś o mnie pisała. Gdy zajechaliśmy na miejsce pytali, gdzie jest ten najstarszy kibic. I taka przygoda – stanęliśmy samochodem z tyłu stadionu. Nagle pojawiła się policja i pytają skąd my jesteśmy, czy jacyś działacze, czy kto? Mówimy, że my kibice, z Szamotuł. A oni: o! to tu prosimy – do kotła! Bardzo fajni, grzeczni ci policjanci byli. Przepraszali nas, że do tego kotła muszą skierować, ale dostali takie wytyczne. I w tym kotle nas było czterech! Grodzisk u nas narobił trochę bałaganu, więc wszyscy myśleli, że jak Sparta pojedzie, to kibice się zrewanżują (bo my przecież też trochę wariaci jesteśmy, szczególnie jak do Wronek kibice jadą). Jeden z kolegów poszedł na główną trybunę, a tam starzy działacze znów pytali gdzie ten najstarszy kibic? Kolega mówi, że w kotle mnie posadzili, a ci działacze bardzo żałowali, bo chcieli mnie poznać. I teraz taki moment, który rzadko się zdarza. Koniec meczu, a policjanci czekają za nami i mówią: panowie mamy Was obowiązek odwieźć do granic miasta! Przy okazji nas instruowali, żebyśmy na front boiska czasem nie szli, bo tam może być niebezpiecznie. No i nas eskortowali. Podziękowaliśmy, pokiwaliśmy i wróciliśmy do domu. Takie rzeczy będzie się wspominać miło. Nigdy tego nie zapomnę! Powiem Pani jeszcze o meczach wyjazdowych, ale w nieco innym kontekście. Jak Sparta jeździła do Poznania na mecze, to na posiłki chodziliśmy do Dusika. On był obrońcą Warty i miał knajpę, więc trzeba było go wspierać. Z kolei, jak jeździliśmy do Gorzowa, to tam knajpę na Zamościu mieli Bębenkowie z Szamotuł. I też ich wspieraliśmy, bo nasi. Wyjazdy też miło się wspomina, nie tylko z punktu widzenia kibica. Gdy grałem w juniorach na mecze woził nas Pan Cybułka, oczywiście ciężarowym samochodem, a gdy mogliśmy jeździć ze starszymi zawodnikami, to dopiero było coś! Z radością zasłuchiwałem się wtedy w dowcipy i historie, które opowiadali.

Jest Pan jednak nie tylko kibicem Sparty, bo dopinguje Pan przecież także inne wielkopolskie drużyny.

Oczywiście. Kibicuję Lechowi przede wszystkim. Ale muszę powiedzieć, że pielęgnuje też w sobie cały czas takie wspomnienie z dzieciństwa – byłem wtedy jeszcze smarkaczem, ale pamiętam doskonale jak Warta zdobyła pierwsze po wojnie Mistrzostwo Polski. Mecz odbywał się na ulicy Rolnej w Poznaniu. Co to była za sensacja! Z Wisłą Kraków wygrali. Po latach wróciłem w to miejsce, ale po stadionie prawie już śladu nie ma. Nie tylko obiekty zresztą, ale i wiele innych rzeczy w piłce się zmieniło. Kiedyś np. był taki system, że dwóch obrońców było, trzech pomocników i pięciu w ataku. A dzisiaj jest odwrotnie. I tak sobie myślę, że aby teraz wbić gola to ktoś musi błąd popełnić. Jak stanie w obronie kilku wysokich chłopaków, to przecież to jest niemożliwe. Pani nie może pamiętać tych czasów, ale opowiem, że jak jeździłem na Kolejorza, gdy grał jeszcze słynny tercet A B C, to gdy zespół się załamał, rywale pakowali do bramki, po osiem goli. Teraz to wszystko się odwróciło.

Jest Pan jednym z nielicznych starszych i zawodników i kibiców, którzy wciąż zasiadają na trybunach, gdy gra Sparta. To trochę smutne...

Dlatego mam do nich pretensje. Mówię: grałeś, a teraz ciebie nie ma. A taki jeden z drugim uważają, że jak oni grali to była dobra piła, a teraz nie. Straszne to. Teraz piłka też jest dobra, może nie aż tak, ale ważne, że jest. Powiem Pani, że dla mnie osobiście, gdy po meczu wyjazdowym chłopaki do płotu podlecą, podadzą rękę, podziękują kibicom za to, że przyjechali ich zobaczyć i dopingować, to coś bardzo miłego i ważnego. Mi przyjemność sprawia samo to, jak jeden z drugim zawodnikiem mi się ukłonią. Mówię: cześć chłopaki, lubię ich po prostu. Piłka się zmienia, ale klub się nie zmienia, jest ten sam, jest nasz. To historia. Oczywiście wiele rzeczy dziś mnie denerwuje. Stadion np. był kiedyś Sparty, pan Stasiu Kurowski pełnił przecież funkcję gospodarza, on na stadionie mieszkał. A wcześniej był tam inny człowiek, niestety nie pamiętam jak się nazywał. Ale pamiętam, jak nas gonił, gdy przez płot przechodziliśmy. Był odpowiedzialny za ten obiekt. Jakimś cudem ktoś zniszczył papiery, nie ma dokumentów i dziś od Sparty za stadion się kasuje. I tak pieniądze, które klub otrzymuje idą na boisko, zamiast na inne rzeczy. Teraz niestety pieniądz rządzi i to jest smutne.
Takie miasteczko jak Szamotuły powinno mieć klub w III lidze, ale tu nikt go na takim poziomie nie utrzyma. Wronki, Grodzisk, Opalenica – tam kluby też nie grają już wyżej, a grały. Nie ma też bodźców finansowych, które dziś wydają się być potrzebne. Dla takiego chłopaka grającego w okręgówce to nie musi być duży pieniądz, ale by dostał tę stówę, to by grał. Bo jak później taki chłopak usłyszy, że gdzieś w okolicznym klubie dają pieniądze za mecz, to od razu ucieka. I to jest jeszcze smutniejsze.

A nie myśli Pan, że jeśli tylko pieniądze będą tym bodźcem, to za chwilę już nikt nie będzie chciał grać w piłkę ot, tak – po prostu?

Pewnie tak, ale wsparcie finansowe jest potrzebne. Władze zamiast coś konkretnego w tej kwestii zrobić, to zezwalają co chwilę na budowę marketów. Tam jest kasa. Ja rozumiem, że budżet miasta jest jaki jest, ale na pewno coś można zrobić, przekonać sponsorów, cokolwiek, można by w tym klubowi pomóc. Cieszę się, że Sparta nadal działa, chociaż po spadku z IV ligi miałem pewne obawy, że chłopaki się nie otrząsną. Pierwsze mecze były przecież dramatyczne. Dopiero, jak pojechali do Baranowa, na mecz z Akademią Reissa, to uwierzyli w siebie. Zawsze powtarzam, że nie tyle klasa, w której się gra jest ważna, ale liczy się przede wszystkim to z kim gramy. A dziś niestety Szamotuły grają z zespołami z wiosek. Kiedyś jak pojechaliśmy do Pniew, to były chorągwie, orkiestra, święto, bo Szamotuły przyjechały, a dziś trochę jesteśmy ignorowani. Piłka teraz rozprzestrzeniła się na wioski, a kiedyś przecież to było nie do pomyślenia. Tylko w miastach działały kluby piłkarskie. Dobrze, że futbol się rozwija, że wciąż jest, ale czasem wydaje mi się, że piłka za bardzo się rozdrobniła.

To pewnie będzie trudne, ale gdyby zebrał Pan te wszystkie lata na trybunach do kupy i pomyślał o zawodnikach, których cenił Pan najbardziej – kto by to był?

Przede wszystkim bracia Kalotkowie, obaj byli świetnymi piłkarzami. A z moich czasów, gdy sam grałem, to Biernat, Lesiccy. Zawsze brałem wzór od tych starszych zawodników, których z uwagą podglądałem – Vidura, Franke, Magdziarkowie. To są moi idole. A w obecnych czasach, to w Sparcie widziałem przede wszystkim Tomka Paula, niestety od pewnego czasu już nie gra, podobnie jak Jarek Bogacki, którego też bardzo ceniłem i do tego Szała w środku. Niestety wszystko się jakoś rozkruszyło. Do Przemka Szały mam duży szacunek. Ludzie mówili, że za młody na trenera, a ja odpowiadałem zawsze: dajcie spokój, niech spróbuje. On jest związany z klubem, jest taki szamotulski, to dość ważne. Bo przyjdzie ktoś obcy, jak Łukasik, to pół roku minie ,dostanie lepszą ofertę i odejdzie, a na dodatek zawodników jeszcze zabierze ze sobą. A Szała robi co może i chce mu się. Bracia Tacikowie – o nich też trzeba powiedzieć, bo ze Spartą sa od lat. Ojciec przecież także zawsze jest na meczu. Dla Tacików mam szacunek również przez to, że te ciężkie czasy w Sparcie przetrwali i nie odeszli. Łącznie z Tadziem Kalotką, który kilka lat temu, gdy przyszłość klubu wisiała na włosku, to wszystko jakoś do kupy posklejał. Oni się angażowali. Pamiętam nawet taką sytuację, jak Tadziu leciał do punktu pocztowego koło stadionu zapłacić jakiś rachunek, żeby Sparta mogła grać. Teraz go spotkałem i mówi, że na meczach go nie ma, bo akurat tak wypada, że w pracy jest. Cenię tych, którzy są z Szamotułami związani, bo to ważne. Ten patriotyzm lokalny również w kontekście piłki jest bardzo istotny. A nie jak w Piotrowie – pokłócili się rano i po śniadaniu walizki pakowali, bo żaden nie był stamtąd, wszystko kupione. A my mamy swoich, to powód do zadowolenia. Nie lubię tzw. legii cudzoziemskiej. Kiedyś np. w Warcie tylko poznaniacy grali, a teraz to już biznes tylko się robi. Tanio kupić ,drogo sprzedać i cześć. Chyba nie w tym rzecz.

Pytałam Pana już o wielkopolskie drużyny, którym Pan kibicuje, a gdybyśmy poszli nieco szerzej? Poza Lechem i Wartą jaki polski zespół darzył Pan szczególną sympatią?

Swojego czasu to był Górnik Zabrze. Legii nigdy nie lubiłem. Opowiem zresztą Pani taką historię. Firma, w której pracowałem miała ośrodek w Gdyni, bezpośrednio przy stadionie Arki. Co roku tam jeździliśmy, odnawialiśmy umowy itd. Działacze z Arki opowiadali nam, co robiła Legia - że bezpośrednio przed meczem potrafiła im zabrać 3 – 4 zawodników do wojska na ćwiczenia. Po strychach piłkarzy chowali, nie odbierali zawiadomień o stawieniu się do wojska i na mecz normalnie wychodzili.To był dla mnie wtedy szok! Dziś robią to już wszyscy, tylko, że pieniądzem. Powiem Pani coś jeszcze. W latach 50. grałem w totolotka piłkarskiego, obstawiałem wyniki. I taka sytuacja – Lecha nic nie ratuje i spada z ligi, jedzie do Warszawy, do Gwardii Warszawa, a jej braknie 1 punkt do zdobycia tytułu Mistrza Polski. Później po latach od Anioły się dowiedziałem, że Lech postawił tam warunki. Nie dogadali się jednak. Anioła zrobił przebój, strzelił gola i tak się mecz skończył. Gwardia nigdy nie została Mistrzem Polski, Lecha nikt nie uratował, a Górnik Zabrze zdobył pierwszy tytuł Mistrza Polski. Stąd ta sympatia do Górnika. Kanty były więc zawsze, ale może nie na taką wielką skalę, nie z takimi pieniędzmi.

od 7 lat
Wideo

Pismak przeciwko oszustom, uwaga na Instagram

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szamotuly.naszemiasto.pl Nasze Miasto