Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Szamotuły. Jarek Bogacki i Patryk Kraśniewski opowiadają o przygodzie ze wspinaczką wysokogórską [ZDJĘCIA]

Magda Prętka
Magda Prętka
Jarek "Robak" Bogacki i Patryk Kraśniewski są młodymi szamotulanami żądnymi poznawania i odkrywania świata na nowo. Obaj zajmują się muzyką. Jarek jest producentem muzycznym, Patryk - pianistą współpracującym z gwiazdami polskiej estrady. Z łączącej ich przyjaźni narodziła się chęć wspólnego tworzenia, nieco później narodziła się też miłość do wspinaczki wysokogórskiej. Na każdy szczyt wchodzą z flagą Szamotuł.

Nie potrafią jednoznacznie określić, co takiego kryje się w górach, że pragną je zdobywać. Trudno im nawet ustalić, kiedy był ten „pierwszy raz”, gdy po wspólnym wejściu na szczyt postanowili zrobić to znowu.

– 5, a może 7 lat temu? Znamy się tak długo, że pewnych rzeczy już nie pamiętamy – śmieją się.

Oprócz przyjaźni i pełnej szaleństwa miłości do muzyki, którą tworzą, dziś łączy ich również to samo poczucie wolności, jakim dzielą się w trakcie górskich wspinaczek. Łączy ich zrozumienie i pokora do gór, bez których spoglądanie na świat z wysokości kilku tysięcy metrów wydaje się niemożliwe. Gdyby nie ta braterska więź – jak sami przyznają – pewnie nie udałoby im się zdobyć czterotysięcznika, a zaledwie miesiąc później podwyższyć poprzeczkę i wejść na pięciotysięcznik. Postawili już przed sobą kolejne wyzwanie.

– Co może być piękniejsze od pięciotysięcznika? – pyta z uśmiechem Patryk. Odpowiedź nasuwa się sama.

A wszystko, jak to zazwyczaj w przypadku wielkich przygód bywa – zaczęło się bardzo prozaicznie – od trekingów i rekreacyjnego chodzenia po górach. Karkonosze, Tatry. Z czasem jednak apetyt zaczął się zaostrzać, a głód na zdobywanie rósł z każdą kolejną wyprawą. Chcieli więcej. Chcieli wchodzić wyżej.

– Pamiętam, że odbyliśmy taką rozmowę na temat tego, czy wolimy wspinać się latem, czy zimą. Jednogłośnie stwierdziliśmy wtedy: zima!, choć tak naprawdę baliśmy się do tego przed sobą przyznać – opowiada Patryk – Idąc za ciosem, pojechaliśmy zimą w Karkonosze. I to było to! - stwierdza.

W styczniu odbyli kurs wysokościowy po słowackiej stronie Tatr, w Dolinie Czarnej Wody.

– Mieliśmy świetnego instruktora, którego choć w połowie nie rozumieliśmy, bo był Słowakiem, to jednak sporo nas nauczył. Pokazał nam pierwsze techniki, instruował jak należy zachować się w górach, gdy zejdzie lawina i człowiek zostanie uwięziony pod śniegiem. Widział, że dużo rozumiemy, szybko się uczymy i w końcu dał się namówić na wspinaczkę po lodospadach, czego generalnie nie robi się na pierwszym etapie szkolenia – opowiadają – To było wyzwanie, ale i świetna przygoda. Wspinaliśmy się po zamarzniętych wodospadach – z czekanami, z rakami. I wtedy tak naprawdę nas trafiło – stwierdziliśmy, że właśnie to chcemy robić. Nie sądziliśmy jednak, że tak szybko wyjdzie-my w wysokie góry, a przecież po kilku miesiącach byliśmy już na pierwszym czterotysięczniku – dodają.

Po raz kolejny poszli za ciosem. Po powrocie z kursu w Tatrach zaczęli planować pierwszą wysokogórską wyprawę. Wybór padł na centralną górę masywu Breithorn (4159 m n.p.m) – szczyt w Alpach Pennińskich, leżący na granicy Szwajcarii i Włoch.

– Wybraliśmy Breithorn dlatego, że opisywany on jest jako najłatwiejszy do zdobycia czterotysięcznik. Głównie przez to, że kolejki dojeżdżają tu na wysokość ponad 3000 metrów, do schroniska. Stąd ludzie bezpośrednio wchodzą na 4 tysiące – wyjaśnia Robak – My jednak zdobywamy górę od podstaw. Jeśli nie damy rady, to się wycofujemy. Co prawda, jeszcze się tak nie zdarzyło, ale trzymamy się tej zasady. Wchodzimy bez przewodników i agencji turystycznych – całą wyprawę organizujemy na własną rękę – dodaje.

Przed wyjazdem do Włoch, zaplanowanym na początek sierpnia, trenowali wspinaczkę w Tatrach i Karkonoszach. Na miesiąc rozstali się z nikotyną, zaczęli biegać kilka razy w tygodniu, by przyzwyczaić organizm do wysiłku, chcąc uniknąć tzw. zakwasów. Zainwestowali też w niezbędny sprzęt, a potem – jak gdyby nigdy nic - spakowali plecaki i po prostu wyjechali. Celem była miejscowość Saint – Jacques, gdzie rozpoczęła się ich wielka przygoda.

– W trakcie podróży słuchaliśmy kultowych kawałków, m.in. Eiffel 65, żartowaliśmy, śmialiśmy się, próbowaliśmy nawet tańczyć. A kiedy w końcu, po wielu godzinach podróży, wjechaliśmy w dolinę, do Saint – Jacques, nastała cisza – po prostu ogarnął nas strach! Nagle dotarło do nas, że po raz pierwszy w życiu zmierzymy się z wysoką górą. Strach szybko jednak minął, zresztą już wcześniej założyliśmy sobie, że jeśli będzie w nas zbyt dużo obaw, to odpuścimy i spróbujemy zdobyć Breithorn innym razem – wspominają.

U podstawy góry, „na dziko”, rozbili namiot, by przespać noc. Kolejnego dnia wspinaczka rozpoczęła się na dobre. Po około 10 godzinach dotarli na wysokość 3000 metrów – do schroniska, gdzie spędzili następną dobę.

– Pokonaliśmy spory odcinek drogi, robiąc dużą wysokość i dosłownie nas ścięło. Spaliśmy bodajże 15 godzin – wspominają – Kiedy się obudziliśmy, okazało się, że spadł śnieg. Zaplanowaliśmy wyjście aklimatyzacyjne na wysokość 3400 m, by oswoić się z mniejszą ilością tlenu i stamtąd rozpocząć atak szczytowy. Udało nam się trafić w okno pogodowe, co tym bardziej cieszyło. Szliśmy jednak w śniegu, co z jednej strony było dobrą opcją z uwagi na lepszą przyczepność raków do podłożą, ale z drugiej strony pojawiły się pewne obawy. Widzieliśmy miejsca, gdzie schodziły lawiny lodowe. Podchodziliśmy pod czoło lodowca i cały czas słyszeliśmy huk odrywających się od niego ścian, które leciały w dolinę. My przechodziliśmy szlakiem przebiegającym nie-opodal tych lodowych brył – wspominają.

Choroba wysokościowa, której obawiali się najbardziej, nie dała o sobie znać. Brak tlenu dokuczał im jedynie na wysokości 2700 m.

– Rozpinaliśmy pasek łączący ramienia plecaka, bo mieliśmy ochotę wziąć więcej powietrza do płuc. Znacznie lepiej natomiast czuliśmy się wyżej – opowiadają.

Robak wspomina tylko jeden moment w trakcie ataku szczytowego, kiedy spady lodowca wywołały u niego pewien strach.

– Zakręciło mi się w głowie i musiałem na chwilę przykucnąć, żeby przyzwyczaić się do wysokości. Potem zaczęła się już zajawka i weszliśmy na górę. Było czuć brak tlenu i to, że wpływa on na każdy ruch, ale na szczycie było tak pięknie! Ludzie wchodzili tam na 5 minut, a my siedzieliśmy na tym szczycie chyba z 40 minut. Cudowna pogoda, żadnych chmur. Ze szczytu roztaczał się fantastyczny widok na Mont Blanc i Matterhorn, który kiedyś też zdobędziemy – śmieje się Robak.

Z perspektywy czasu przyznają, że odpowiednie przygotowanie do wspinaczkowego wyzwania i duża pokora wobec góry, zaprocentowały. Mimo, że zdobywając Breithorn nie napotkali większych trudności, to opanowanie techniki linowej, jak i przewidywanie mogących wystąpić zagrożeń, wydają się być kluczowe.

– Gdy wychodziliśmy ze schroniska na szczyt było ok. 4.00 nad ranem. Na dworze mroźno, zbity śnieg, wszystko bardzo stateczne. Gdy wracaliśmy natomiast, lodowiec totalnie się zmienił – popękał, pojawiły się szczeliny, śnieg był mokry, nie było mostków śnieżnych między szczelinami, więc trzeba było nad nimi przeskakiwać. Wcześniej badaliśmy podłoże kijkiem lub czekanem – tłumaczy Jarek – Generalnie to, że wchodzimy tylko w dwójkę na linie jest sprawą dość kontrowersyjną, bo jeśli osoba, która prowadzi wpadnie w szczelinę, automatycznie może pociągnąć za sobą drugiego. Byliśmy jednak przygotowani. Gdy Patryk prowadził i docieraliśmy do miejsc wobec, których mieliśmy jakieś obawy, wbijałem się w lodowiec i już go asekurowałem – dawałem nadmiar liny. Analogicznie było, gdy to ja prowadziłem – dopowiada.

Atak szczytowy zajął im 11 godzin wraz z zejściem. Breithorn w sumie zdobywali zaś 3 dni. Przyznają, że choć było to wyzwanie, któremu chcieli sprostać i finalnie sprostali, zdrowy rozsądek stanowił kluczowy element całej wyprawy.

– Chcieliśmy zdobyć górę, ale nie mieliśmy ciśnienia, żeby zrobić to za wszelką cenę. Jakby się nie udało, to byśmy wrócili. Mieliśmy już takie doświadczenia w Polsce. Kiedyś zapragnęliśmy wejść na Świnicę drogą wspinaczkową, południowo – wschodnim filarem, ale gdy doszliśmy pod ten szczyt, to stwierdziliśmy, że absolutnie to nie wyzwanie na dzisiaj. Wybraliśmy mniejszą skałkę i trenowaliśmy techniki linowe. Była ładna pogoda, droga piękna, ale coś nam podpowiedziało: nie róbmy tego dzisiaj – wyznają.

Kiedy wrócili do domu z radością opowiadali o wielkim marzeniu, które udało się spełnić. Równocześnie jednak głód na kolejne wyzwanie stawał się coraz większy. Robak mówi, że do dziś nie wie, jak to się stało, że zaledwie miesiąc po zdobyciu pierwszego czterotysięcznika, weszli na Kazbek (5054 m n.p.m) – jeden z najwyższych szczytów Kaukazu, leżący na granicy Gruzji z Rosją.

– Na Kazbek przede wszystkim Patryk chciał wejść. Ciągle o nim mówił i usilnie przekonywał mnie, że koniecznie musimy ten Kazbek zdobyć. Nie mówiłem: nie, ale to było wyzwanie finansowe – kolejna wyprawa w ciągu miesiąca. Mój serdeczny kolega nie dawał jednak za wygraną i wreszcie mnie namówił. Koniec końców i ja podzieliłem jego fascynację – śmieje się Robak.

Patryk zabiegał zaś o wejście na Kazbek głównie dlatego, że zaplanowany wcześniej wyjazd do Gruzji, odbierał jako okazję, z której zwyczajnie nie mógł nie skorzystać.

– Wiedziałem, że i tak lecę do Gruzji, gdyż graliśmy tam koncerty z Vavamuffin. I tak, gdy Jarek w końcu podjął decyzję, że też leci, trafiliśmy do wioski Udabno, w której mieszka zaledwie 300 osób. Panuje tam straszna bieda, nie ma absolutnie nic, oprócz... pubu!Co więcej – pubu, który pośrodku stepu założyli Polacy – mówi z uśmiechem Patryk - Wiedziałem, że Kazbek jest do zdobycia. To góra szczególna dla Polaków, na którą chętnie i tłumnie wchodzą. Działa tam zresztą bardzo dużo polskich agencji turystycznych, a na szlakach są polskie tabliczki „Kazbek nie lubi singli, zwiąż się liną, załóż raki”. Założenie było, więc takie, że najpierw jedziemy na imprezę, a potem spróbujemy zmierzyć się z pięciotysięcznikiem – dodaje.

Jak założyli, tak też zrobili. Kazbek okazał się fantastyczną, ale i zdecydowanie bardziej wymagającą górą. Do bazy – na wysokość 3700 m szli 3 dni. Kolejne 3 dni spędzili w namiocie z uwagi na kiepskie warunki atmosferyczne, a w szczególności panujące śnieżyce. Lodowiec w całości zasłonięty został białym puchem. Czekając na okienko pogodowe odbyli wyjścia aklimatyzacyjne na wysokość 3900 m. Pamiętając o zasadzie: wspinaj się wysoko, śpij nisko, przyzwyczajali organizm do mniejszej ilości tlenu. Gdy warunki się poprawiły, rozpoczęli atak szczytowy, trwający w sumie 12 godzin.

– Na szczycie było cudownie! To wejście było o tyle szczególne, że nie wiedzieliśmy do końca, czy zdobędziemy szczyt. W pewnym momencie naszły chmury, zaczął wiać mocny wiatr, było bardzo mroźno. Patryk wrzucał nawet ogrzewacz do rękawic, bo zrobiło się tak zimno – temperatura sięgała - 20 stopni. A do tego mieliśmy dużo przestojów. Po drodze wzięliśmy na linę jeszcze 2 osoby, które nas o to poprosiły. W efekcie – wchodziliśmy na szczyt osobno – Patryk był 60 metrów za mną. Przez kilka godzin nie mieliśmy ze sobą kontaktu – opowiada Robak.

Oprócz ogromnej satysfakcji, wzruszeń i poczucia pewnego spełnienia, wyprawa na Kazbek wzbogaciła szamotulan również o ważne, choć dość przykre – jak sami przyznają - doświadczenie. Z uwagi na ilość wejść zorganizowanych przez agencje turystyczne, góra była bardzo zatłoczona. Większość osób wyruszała do baz z lekkimi plecakami, a resztę bagażu, ważącego niekiedy 30 kg, wnosiły konie.

– To było dla nas dość smutne, rozczarowujące wręcz, choć oczywiście to tylko nasze, subiektywne zdanie. My cały ekwipunek nieśliśmy sami. Wychodzimy z założenia, że jak zdobywasz górę, to witasz się z nią od podstaw – zapoznajesz się z nią, odbierasz od niej znaki, czy ona ci pozwala wejść czy nie. Takie wejście z koniem to duże ułatwienie, podobnie jak prowadzenie przez przewodnika – mówi Robak.

Siłą rzeczy musieli zwolnić tempo. Do tej pory natomiast góry zdobywali stosunkowo szybko szybko.

– Na Kazbeku trafiliśmy na grupę Rosjan, którzy szli dość wolno. Nie mogliśmy ich wyprzedzić, gdyż ścieżka była bardzo wąska, na dodatek wytyczona między kamieniami. Szliśmy zatem razem z nimi i nagle zrozumieliśmy: to jest super sprawa! – mówią chórem – Okazało się, że dzięki wolniejszemu tempu człowiek się nie męczy, może rozmawiać, a tym samym wysokości nie zdobywa się tak szybko, więc organizm nie zaszokuje się. Wtedy zrozumieliśmy, że na te wysokie góry nie się co spieszyć – dodają.

Doświadczenia z trasy równocześnie utwierdziły ich w przekonaniu, że wspinaczka nie jest dedykowana każdemu, a zorganizowane wyprawy niekonieczne są gwarantem bezpieczeństwa.

– Doszło do absurdalnych sytuacji, wręcz dantejskich scen, gdzie na wysokości 4500 metrów prawie doszło do bójki! Dwójka Polaków szła bardzo wolno, często musieli stawać, natomiast za nimi szli Gruzini – przewodnicy z Polakami na linie. Przewodnik zaczął tę dwójkę Polaków wyzywać, że tak wolno idą. Jeden z nich się zdenerwował i zaczął krzyczeć, a Gruzin najpierw odkrzykiwał, a później ruszył na niego i kijkiem uderzył go w kask. To było przerażające! Dało nam to prawdziwy obraz przewodnictwa wysokogórskiego. Takie sytuacje skłaniają nas też do tego, by nie chodzić z przewodnikami. My mamy swoje tempo, nie lubimy, gdy ktoś nam coś narzuca. Dobrze się ze sobą czujemy w górach, a przede wszystkim – rozumiemy się – podkreśla Robak.

Cóż teraz? Patryk ponawia pytanie: co może być piękniejsze od pięciotysięcznika? Oczywiście – sześciotysięcznik! Pomysłów na kolejną wyprawę jest wiele, ale panowie decyzji jeszcze nie podjęli. Myślą o Boliwii lub Kirgistanie. Jednym z celów jest Pik Lenina, innym Artesonraju.

– To ta góra, która znajduje się w logo Paramout – śmieje się Robak – Jest dość trudna technicznie – przyznaje.

Choć nie zdecydowali jeszcze, z jakiego szczytu w przyszłym roku zaśmieją się w twarz światu, wiedzą już, że odbędą 2 wyprawy. Pierwszą planują na początek wiosny. Celem kolejnej będzie siedmiotysięcznik.

– Musimy wybrać termin, w którym góry dostępne są w tzw. okresie letnim. I tak pokryte są wtedy śniegiem. Wyjście zimowe pozostaje marzeniem, które kiedyś z pewnością spełnimy. Na razie nie jesteśmy jeszcze na to gotowi – przyznają – W przypadku sześciotysięczników natomiast, na razie mało znajdujemy takich, z którymi bylibyśmy w stanie sobie poradzić. Ambicji nam nie brakuje, ale na pierwszym miejscu zawsze musi być zdrowy rozsądek, mierzymy siły na zamiary. Przy kolejnej wyprawie będziemy musieli też nieco odstąpić od naszej zasady, że wchodzimy całkowicie sami. W przypadku wyższych gór nie jest to już możliwe. Trzeba tam dotrzeć z większą ilością sprzętu i niestety ktoś będzie musiał nam w tym pomóc – tłumaczą.

Na tym jednak ich plany się nie kończą. Z pasji do gór zrodziła się również chęć opowiada o nich innym. Robak i Patryk zamierzają opracować projekt edukacyjny adresowany do młodzieży.

– Chcielibyśmy odbyć cykl spotkań z dziećmi i młodzieżą w Szamotułach, a także najbliższym regionie podczas, których będziemy opowiadać o wspinaczce. Prezentując sprzęt instruowalibyśmy młodzież, jak należy zachowywać się w górach, od czego należy zacząć przygodę ze wspinaczką itp. – wyjaśnia Patryk.

Ambicji i pomysłów faktycznie im nie brakuje. Zdobywając kolejne szczyty nie zapominają przy tym o swojej Małej Ojczyźnie – na każdą górę wchodzą z flagą Szamotuł, czując dumę i spełnienie. My za przebojowy duet Bogacki – Kraśniewski trzymamy kciuki!

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szamotuly.naszemiasto.pl Nasze Miasto