Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Szamotuły. Piotr Michalak opowiada o tym, jak 20 lat temu wyglądało dziennikarstwo lokalne

Magda Prętka
Magda Prętka
Magda Prętka
Z okazji Międzynarodowego Dnia Wolnej Prasy, który przypada 20 kwietnia piszemy o tym, jak dziennikarstwo wyglądało 20 lat temu - bez internetu i wsparcia rzeczników prasowych. O pracy w lokalnych tygodnikach i nie tylko, opowiada Piotr Michalak - dyrektor Szamotulskiego Ośrodka Kultury, niegdyś dziennikarz "Dnia Szamotulskiego"

Wojciech Jagielski, niekwestionowany mistrz reportażu, mówił w jednym z wywiadów: „Dla mnie największymi bohaterami w moim fachu są dziennikarze z lokalnych gazet (…) Dla mnie bohaterami są dziennikarze, którzy piszą o sąsiadach. W dodatku robią to w taki sposób, że gdy nazajutrz spotykają tego sąsiada, to on może być zły za sposób, w jaki został przedstawiony, ale musi przyznać autorowi rację. Żyć w tej wspólnocie i uczciwie o niej pisać – to jest prawdziwe bohaterstwo”.

Czy czujemy się bohaterami? Absolutnie nie. My tylko, a może jednak aż, relacjonujemy, opowiadamy, stawiamy pytania – te ważne, często również trudne. Dziś jednak, w dniu dla nas szczególnym – w Dniu Wolnej Prasy, pozwalamy sobie opowiedzieć własną historię. Historię jednego z nas. Piotr Michalak przez wiele lat tworzył lokalną prasę – najpierw „Głos Szamotulski”, później strony regionalne „Expressu Poznańskiego” i „Gazety Poznańskiej”, by od roku 2000 budować „Dzień”. Mimo, iż z dziennikarstwem rozstał się dawno temu, dla wielu na zawsze pozostanie „Panem Redaktorem”. Dlaczego zaczął pisać? Kim 2 dekady temu byli jego bohaterowie? W jaki sposób zdobywał informacje? To opowieść o ludziach i czasach, które – choć minęły bezpowrotnie – w naszej, ale pewnie i Waszej pamięci – pozostają bardzo żywe. Właśnie tą opowieścią pragniemy świętować Dzień Wolnej Prasy.

- Jak to zazwyczaj przy okazji ważnych rzeczy w życiu bywa, z dziennikarstwem związałem się przez przypadek. Praca w „Głosie Szamotulskim” była moją pierwszą. Studiowałem wtedy zaocznie i szukałem jakiegoś zajęcia. Miałem już załatwioną pracę w sklepie na ulicy Zielonej w Szamotułach, której – jak okazało się później – ostatecznie nie podjąłem. A wszystko przez pewien tekst. Chciałem, aby świat, czyli Szamotuły, usłyszały o zespole moich znajomych z Ostroroga. Stwierdziłem, że napiszę o nich i zaniosę ten tekst do gazety. Tak też się stało. „Głos” szukał akurat ludzi do współpracy, a że mój materiał okazał się ciekawy, ówcześni dziennikarze zaczęli mnie namawiać, abym dołączył do zespołu. I dołączyłem, choć nigdy nie myślałem o tym, aby pisać. Taka to była historia – opowiada Piotr Michalak.

Nie mając żadnego doświadczenia i pojęcia o warsztacie, wsiadał na rower i jeździł po mieście szukając tematów. Był koniec lat 90. Dostęp do internetu mieli nieliczni, nie działały jeszcze strony urzędów i lokalnych instytucji. Historie leżały na ulicy, kryły się w ludziach.

- Pamiętam pierwsze materiały. Jechałem rowerem do Baborówka. Po drodze zatrzymałem się na ulicy Kolarskiej, gdzie niegdyś znajdował się słynny bar piwny. Był środek dnia. Zauważyłem, że drzwi tego baru są otwarte na oścież, a w środku siedzą jakieś kobiety – bynajmniej nie przy piwie. Okazało się, że bar został przekształcony na jakiś zakład pracy. Panie coś szyły, nie pamiętam dokładnie co to było. Temat, w sumie banalny, bardziej ciekawostka, ale materiał, nieco humorystyczny, powstał. Później pojechałem do Baborówka, gdzie w zakładzie doświadczalnym testowano kombajn, który był sterowany przez GPS. Wówczas wydawało się, że to kombajn z kosmosu. I to był już rodzaj pewnego newsa – opowiada - Cały dzień, od rana do wieczora szukałem tematów, chodziłem na sesje, komisje, rozmawiałem z ludźmi. Mieszkańcom tak bardzo moja postać utkwiła w pamięci, że wielu wciąż myśli, iż jestem dziennikarzem. Kilka dni temu, gdy robiłem rano zakupy, zaczepił mnie pewien pan. SzOK współorganizował tego dnia koncert w kościele pw. Św. Krzyża, więc naturalnie go zaprosiłem. Żegnając się powiedziałem: do wieczora!, a on skomentował: wiadomo, redaktor to musi od rana do wieczora – śmieje się.

Również pod koniec lat 90. w Szamotułach zaczęła działać redakcja terenowa „Gazety Poznańskiej” i „Expressu Poznańskiego”. Gazeta ukazywała się wówczas pod wspólnym szyldem. Później „Poznańska” naturalnie wchłonęła „Express”. Publikowano w niej strony regionalne z powiatów: szamotulskiego, obornickiego i międzychodzkiego. Michalak był jedną z osób tworzących zespół redakcyjny.

- Mieliśmy do zagospodarowania jedną stronę dziennie na nasz powiat, więc tych informacji faktycznie musiało być sporo, a przez to dość mocno wychodziliśmy w teren. Jako, że wcześniej pracowałem w „Głosie Szamotulskim”, była to w pewnym sensie kontynuacja mojej dotychczasowej działalności, z tym, że teraz informacje musiały być przygotowywane szybciej. Mieliśmy stałą makietę, na którą wchodził jeden dłuższy tekst, 2 krótsze, zdjęcie z podpisem i mała zapowiedź. Co najmniej jeden materiał musiał być newsem. Gotową makietę wraz ze zdjęciami do wyboru wysyłaliśmy do Poznania i Opalenicy, gdzie odbywał się fizyczny skład komputerowy gazety – opowiada - Początki były bardzo spartańskie. Pamiętam, że na rynku pojawiły się wtedy aparaty cyfrowe. Były chyba na tyle drogie, że mało kogo było na nie stać, ale nasza redakcja taki posiadała. Wyglądał jak połowa cegły. Niestety można było nim robić zdjęcia w zasadzie tylko statyczne. Gdy ustawiało się grupę, to ona nie mogła przez 8 czy 10 sekund się poruszyć, żeby zdjęcie wyszło ostre i nieporuszone. Na dodatek, tym jednym aparatem redakcja w Szamotułach obsługiwała 3 powiaty, więc musieliśmy się nim wymieniać, podobnie było z laptopem – dodaje.

Po połączeniu „Gazety Poznańskiej” z „Expressem” i mocnym wyjściu w teren, tytuł przeżywał prawdziwy renesans. Strony regionalne były atrakcyjnym dodatkiem do dziennika i niewątpliwie wpłynęły na wzrost jego sprzedaży. Otwarcie tygodników lokalnych, będących rozwinięciem wspomnianych stron w „Poznańskiej”, było zatem dla właściciela wydawnictwa naturalną koleją rzeczy. W marcu 2000 roku ukazał się pierwszy numer „Dnia Szamotulskiego”.

- Przede wszystkim należało rozbudować zespół redakcyjny. Dołączyła do niego część osób, które wcześniej współpracowały z „Głosem Szamotulskim”, bo ten przestał już działać. Pojawiły się też nowe osoby. W większości jednak zespół składał się z ludzi, którzy mieli już jakieś zajęcie, a pisanie dla gazety było tylko ich pracą dodatkową, czy pasją. Prawie w każdej gminie mieliśmy dziennikarza. Cały czas borykaliśmy się z problemem aparatu cyfrowego, którego ludzie w terenie nie mieli. Zazwyczaj raz w tygodniu przywozili do redakcji zdjęcia, które następnie były skanowane. W zespole były i takie osoby, które nie posiadały jeszcze komputerów. Przyjeżdżały wówczas do Szamotuł i na komputerze w redakcji przepisywały przygotowany tekst. Później należało go przeredagować i wysłać do Poznania, gdzie materiał przechodził jeszcze jedną korektę – opowiada.

Największą satysfakcję sprawiały mu tematy społeczne. Wspomina publikacje dzięki, którym udało się komuś pomóc, ale i materiały prezentujące ciekawych, choć z pozoru zwykłych ludzi. Swojego rodzaju nobilitacją była możliwość napisania reportażu do głównego magazynu „Poznańskiej”, który ukazywał się raz w tygodniu. To tam po raz pierwszy publikowano teksty Piotra Michalaka z Zakładu Karnego we Wronkach.

- Gdybym miał zliczyć wszystkie godziny, które spędziłem we wronieckim więzieniu, to pewnie wyszłoby z tego kilka tygodni – komentuje - Pisałem o różnych sprawach, niekoniecznie sensacyjnych, również o pasjach osadzonych - o tym, co robią, aby przetrwać za murem. Niektórzy tworzyli muzykę, inni malowali lub sklejali modele. Czytelnicy mogli za pośrednictwem gazety zobaczyć, jak żyją więźniowie, mogli ich poznać – i to od tej dobrej strony. Spotykałem się tam również z pewnym młodym człowiekiem, który dopuścił się strasznych rzeczy – zabił matkę, ojca, ucinał głowy. Poznałem go przy okazji niby banalnego tematu, jakim było bierzmowanie w zakładzie karnym. To była w zasadzie historia dwóch osób - wspomnianego chłopaka, który odsiadywał wyrok ponad 20 lat i młodego mężczyzny z małym wyrokiem, skazanego za drobne kradzieże. Ten drugi miał tak pozytywny wpływ na więźnia z wysokim wyrokiem, że w pewnym sensie wprowadził go na drogę wiary, przez co ten m.in. przyjął bierzmowanie. Zainteresowała mnie jego postać przede wszystkim dlatego, że biło od niego coś dobrego. Nie chciało mi się wierzyć, że odsiaduje karę więzienia za tak straszne rzeczy. Spotkałem się z nim 3-4 razy, długo rozmawialiśmy. Opowiadał o bardzo przykrych rzeczach z dzieciństwa, które mogły mieć wpływ na jego dalsze losy i to, co zrobił, bynajmniej jednak go nie usprawiedliwiam. Miałem mnóstwo materiałów, ale ostatecznie tekst nie powstał. Okazał się dla mnie za trudny. Stwierdziłem, że czegokolwiek bym nie napisał, to byłoby krzywdzące dla każdej ze stron tej historii. Do dziś odbieram to, jako porażkę – przyznaje.

Zdarzało się, że bohaterowie publikacji pozostawali w jego życiu. Zadamawiali się na długie lata.

- Pewnej zimy dowiedziałem się, że gdzieś głęboko w lesie, w gminie Ostroróg mieszka samotna, starsza pani. Karetka pogotowia nie mogła do niej dojechać, gdyż droga prowadząca do jej domu była zasypana śniegiem, w zasadzie nigdy jej nie odśnieżano. Spróbowałem tamtej zimy ją odnaleźć. W połowie drogi, gdzieś w okolicach Binina, zostawiłem samochód, dalej nie szło przejechać. Pomogła mi córka pewnego rolnika, która zaproponowała, że traktorem zawiezie mnie do tej kobiety. Ale i traktor utknął, takie były zaspy. Doszedłem do niej pieszo, pełen obaw jak na mnie zareaguje. Okazała się jednak bardzo pozytywną postacią, niezwykle otwartą. Odniosłem wrażenie, że ucieszyła się, że ktoś w ogóle się nią zainteresował. Rozmawialiśmy długo – przede wszystkim o jej życiu, które w pewnym sensie było trudne, ale z drugiej strony – nie było w tym nic sensacyjnego. Kobieta miała rodzinę, nawet niedaleko, ale była samotna. Tekst jaki później powstał zainteresował chyba wiele osób. Bo wielu zaoferowało pomoc. Ona, w gruncie rzeczy jej nie potrzebowała, pragnęła raczej kontaktu z drugim człowiekiem. Po jakimś czasie do niej wróciłem - pod pretekstem przyniesienia węgla z piwnicy. Zaprzyjaźniliśmy się – do tego stopnia, że z czasem stała się dla mnie przyszywaną babcią, z którą miałem kapitalne relacje. Wybraliśmy się nawet razem w jej rodzinne strony. Ona przez wiele lat nie wyjeżdżała, a widać było, że ma taką potrzebę. Objechaliśmy trochę Polski, by dotrzeć do miejsc, w których dorastała. Spotkała tam kobiety, z którymi spędzała dzieciństwo i one po tylu latach się poznały! Cudowne historie. Wraz z żoną strasznie przeżyliśmy jej śmierć, towarzyszyła naszej rodzinie dosyć długo – wspomina ze wzruszeniem.

Polityka nigdy nie była główną domeną „Dnia”. A jednak samorządowcy niejednokrotnie pojawiali się na łamach tygodnika. Ogromne emocje towarzyszyły publikacjom z Ostroroga – szczególnie tym poświęconym łamaniu prawa - fałszowaniu wyborów przez ówczesnego burmistrza. Cykl publikacji trwał ponad rok, a już po pierwszym materiale burmistrz zażądał odszkodowania w wysokości 200 tys. zł i przeprosin na 1 oraz całej 3 stronie.

- Chociaż byłem pewien tego, że piszę prawdę, przerażenie mnie nie opuszczało. Seria artykułów miała udowodnić, że burmistrz działał bezprawnie. Po roku kwestią tą zainteresowała się prokuratura, choć wcześniej twierdziła, że absolutnie nie ma żadnych przesłanek ku temu, że włodarz naruszał prawo. W końcu usłyszał jednak zarzuty, do sprawy mocno włączyli się sami mieszkańcy Ostroroga, a burmistrz ostatecznie został skazany – tłumaczy Piotr Michalak - Moje wizyty w Ostrorogu różnie się kończyły. Podczas sesji obrzucano mnie wyzwiskami, a jeden z radnych użył nawet wobec mnie gróźb karalnych, wobec innego dziennikarza - przemocy. Dla niego również zakończyło się to wyrokiem i utratą mandatu. Nota bene on dziś znów zasiada w radzie – opowiada.

Gorzko wspomina kontakty z lokalnymi politykami, którzy nie czuli potrzeby odpowiadania na trudne pytania. Jego teksty ukazywały się zatem bez ich komentarza, czego konsekwencją były sprostowania i pretensje. Krytyka bolała wielu. I wielu było w stanie publicznie wyśmiewać publikacje. Jeden z włodarzy otwarcie nazywał „Dzień Szamotulski” - szamotulską nocą .

A jednak, jak mówi Piotr, samorządowcy bywali różni. - Teraz, po tych prawie 20 latach, z niektórymi się spotykam, co jest przesympatyczne. Mam dobre wspomnienia z dawnym burmistrzem Wronek, panem Kazimierzem Michalakiem, choć temat, z którym do niego jeździłem był bardzo trudny. Otóż, w Samołężu działało dzikie wysypisko śmieci. Dzikie, ale gmina wywoziła tam odpady. Problem polegał zaś na tym, że 20 metrów od składowiska znajdował się dom, w którym mieszkały 2 rodziny. Kiedy wiało, ich podwórko zamieniało się w śmietnisko, po którym biegały szczury. Gmina miała kłopot ze znalezieniem dla nich lokalu zastępczego. Przez kilka lat jeździłem w tej sprawie do burmistrza. Myślę, że tłumaczenie dlaczego sprawa ta nie została jeszcze załatwiona, było dla niego bardzo kłopotliwe. Ale był to człowiek zawsze otwarty na rozmowę, z pełną kulturą i dużą dawką dyplomacji, choć zarazem szczerze mówił o tym, czego nie udało się zrobić. Bardzo to sobie ceniłem. A problem, nie pamiętam już, ale chyba ostatecznie udało się rozwiązać – opowiada.

Człowiek zawsze stał na pierwszym miejscu. On i jego sprawy. Kiedy zatem w miejscowości Lizbona w gminie Obrzycko, przez brak wodociągu, mieszkańcy musieli czerpać wodę ze studni, choć ta nie była najlepsza, Michalak nie omieszkał wytknąć tego ówczesnemu wójtowi, Andrzejowi Spychale.

- Wójt dużo świetnych rzeczy zrobił, co chwilę był chwalony za rozwój inwestycyjny gminy, dostawał nagrody. Oczywiście pisaliśmy o tym, ale pewnego razu wytknąłem mu, że nie do końca w gminie jest tak kolorowo. Wójt chyba trochę przeżył tę publikację, ale niekiedy właśnie takie tematy, motywowały samorządowców do działania – wspomina.

Podstawą do pracy dla każdego dziennikarza jest tzw. sieć kontaktów i zaufani informatorzy. To właśnie dzięki nim Piotr często bywał pierwszym z redaktorów lokalnych gazet na miejscu ważnego zdarzenia.

- Rzeczników prasowych wówczas jeszcze nie było. Zbieranie informacji polegało, więc na budowaniu relacji np. z informatorami w policji. Miałem kontakt z szefem drogówki i szefem tzw. kryminalnych. Z drogówką to była prosta sprawa, gdyż przekazywali w zasadzie wszystkie informacje o danych zdarzeniach. Szef wydziału miał wielką księgę, do której wszystko ręcznie się wpisywało. Otwierał ją i czytał, ja notowałem. U kryminalnych było podobnie. Budowaliśmy wzajemne zaufanie. Jeśli policjant powiedział mi coś, ale prosił, żeby tego nie pisać i ja to uszanowałem, to później to procentowało. Pamiętam wspaniałego kierownika drogówki o nazwisku Jurek, niestety już nie żyje. Zabierał mnie np. na nocne patrolowanie dawnej trasy A2, pokazywał miejsca, które mogły mnie, jako dziennikarza zainteresować. Miałem też kontakt w prokuraturze, choć akurat tam oficjalnie niewiele informacji udzielano. Bywali jednak i tacy prokuratorzy, którzy mówili coś nieoficjalnie – podkreśla.

Ważnym źródłem informacji byli też strażacy. Piotr miał ich w zasadzie po sąsiedzku, gdyż mieszkał wówczas naprzeciwko komendy. Gdy tylko zawyła syrena, a on akurat był w domu, natychmiast sprawdzał co się dzieje. Zdarzało się i tak, że wraz ze strażakami wyjeżdżał na akcje.

- Pojechałem z nimi wozem strażackim do 2 dużych wypadków. To były wykolejenia pociągów w okolicy Miałów. Pierwsze dotyczyło pociągu, który przewoził paliwo. Drugie – pociągu osobowego. Zginął wtedy maszynista. Tego nigdy nie zapomnę. Godzina 2.00 albo 3.00 w nocy. Dojeżdżamy na miejsce, wysiadamy z wozu, a na zewnątrz panuje absolutna cisza. Zwątpiłem, czy jesteśmy we właściwym miejscu, bo przecież spodziewałem się tłumu ludzi, hałasu i zamieszania -opowiada - Byliśmy jedną z pierwszych, jeśli nie pierwszą jednostką, która dojechała na miejsce zdarzenia. I jak się okazało, ludzie byli tak przerażeni, że siedzieli oniemieli w wagonach. Dopiero, gdy podeszliśmy i strażacy otworzyli drzwi, pasażerowie zaczęli wychodzić. Pamiętam, że policjanci zakazali im wtedy opuszczać pociąg, bo najpierw chcieli wszystkich policzyć. Z dziennikarzy lokalnych byłem tam pierwszy, wszedłem do pociągu, co bardzo nie podobało się policjantom, bo utrudniałem im liczenie ludzi, ale dzięki temu mogłem porozmawiać z pasażerami. Informacja z pierwszej ręki, dla dziennikarza niezwykła wartość. A wszystko dzięki pomocy i życzliwości strażaków. Dopiero po jakimś czasie zaczęli zjeżdżać się dziennikarze lokalni. Pamiętam, że miałem problem, by zrobić moim aparatem zdjęcia. One co prawda powstały, do dziś je mam, są trochę poruszone, widać na nich dym, więc oddają charakter tego zdarzenia, ale jakościowo nie powalały na kolana. Dotarł jednak wtedy Waldek Wylegalski - fotoreporter z „Poznańskiej”, więc nie musiałem już się martwić o zdjęcia -kwituje.

Dobre relacje z informatorami faktycznie były na wagę złota. Piotr przekonał się o tym wiele razy, ale pewnego dnia w szczególności.

- 2 tragiczne zdarzenia w jedno popołudnie. Dzięki zaprzyjaźnionemu policjantowi dowiedziałem się o napadzie na konwój, który przewoził pieniądze. To było pod Dusznikami. Do konwojentów strzelano, jeden został ranny. Sceny jak z filmu. Szybko dotarłem na miejsce. Prokurator, który od dawna jest już na emeryturze, nieoficjalnie udzielił mi wtedy informacji o skradzionej sumie pieniędzy. Można było podejść bliżej, zrobić zdjęcia. Dziś wszystko byłoby pewnie otaśmowane, miejsce niedostępne dla dziennikarzy. Wtedy było inaczej. Pełen emocji wracałem do Szamotuł, aby szybko napisać tekst. Poszedłem jeszcze do szpitala, by zapytać o stan zdrowia konwojenta. Z uzyskaniem tej informacji też nie miałem problemu. Przy okazji dowiedziałem się o drugim tragicznym zdarzeniu – śmierci dwójki małych dzieci, które poraził prąd w gminie Wronki, przy jakiejś leśniczówce. Dobrze zapamiętałem ten dzień. Materiały z obu wydarzeń trafiły później na pierwszą stronę „Dnia”, a także „Gazety Poznańskiej” - wspomina.

Tematy przynosiła też proza życia. „Gorzki smak cukru”, to tytuł jednego z ostatnich tekstów, jakie napisał dla „Dnia” i „Poznańskiej”. Sprawę szamotulskiej cukrowni śledziła niemalże cała Wielkopolska.

- Kiedy myślę o cukrowni, mam przed oczami obraz rozpoczynającej się kampanii - kolejki traktorów, które ustawiały się od Gałowa w kierunku Szamotuł. Pamiętam radnego Bogdana Maćkowiaka, który pełnił wówczas funkcję BHP-owca, ale był też pewnego rodzaju przewodnikiem po zakładzie. Kiedy przyjeżdżały wycieczki ze szkół, to on je oprowadzał, świetnie opowiadał o cukrowni. Mnie także. To było bardzo ciekawe – zobaczyć od kuchni jak powstaje cukier. Później przyszedł czas niepokojów, czyli próby – bo to na początku były próby – kupna przez Niemców tej cukrowni, negocjacje z ludźmi. Pamiętam, że odbyły się spotkania, podczas których zapewniano pracowników, że cukrownia będzie istnieć, że dla nich będzie tylko lepiej. Niestety te obietnice nie zostały spełnione. „Gorzki smak cukru” faktycznie był jednym z moich ostatnich tekstów. On również znalazł się na 1 stronie „Gazety Poznańskiej”. Nie miałem pojęcia, że trafi na „jedynkę” , dowiedziałem się przez przypadek. Jechałem akurat na wakacje, chyba do Berlina, pociągiem z Poznania. Na dworcu kupiłem gazetę. To było naprawdę „coś” zobaczyć swoje nazwisko na 1 stronie „Poznańskiej”, choć temat był bardzo smutny – opowiada.

Bycie dziennikarzem pozwalało również na kontakt z osobami znanymi, które wówczas bardzo sporadycznie pojawiały się w mniejszych miejscowościach. Michalak wspomina rozmowę z Leszkiem Millerem w sali biurowca dawnej olejarni, wizyty Aleksandra Kwaśniewskiego – w muzeum i na szamotulskim Rynku, a także spotkanie z Jackiem Kaczmarskim we wronieckim kinie. - Strasznie się denerwowałem. On okazał się jednak fantastycznym rozmówcą. Kiedy nie potrafiłem wydukać zdania, sam zadawał za mnie pytania – mówi z uśmiechem.

Gdy rozmawiamy dziś o tym, jak na przestrzeni lat zmieniało się dziennikarstwo lokalne, Piotr podkreśla przede wszystkim, że 20 lat temu obecność dziennikarza stanowiła wydarzenie samo w sobie. Mówi o tym, że jadąc do mniejszej miejscowości, można było zaobserwować pewne poruszenie, bardzo pozytywne jednak. Naturalnie czuło się też większą otwartość ludzi – chętnie się wypowiadali, wyrażali zgodę na zdjęcia, nawet przy sondach ulicznych.

- Kiedy później mogli zobaczyć się w gazecie, to było dla nich naprawdę „coś”. A naszym zadaniem było pisać o ludziach i ich pokazywać. Oczywiście, przy bardziej problematycznych tematach, nie zawsze było to takie łatwe. W Ostrorogu, tak znów ten Ostroróg, działała nielegalna stacja benzynowa. Kiedy pojechałem porozmawiać z właścicielem, to wiadomo, że nie był zadowolony z moich odwiedzin i rozmowa się „nie kleiła”, ale generalnie ludzie bardzo pozytywnie odbierali dziennikarzy. I sami chcieli mieć z nami kontakt – podkreśla – Dzisiaj jest więcej redakcji, panuje powszechność informacji. Ludzie sami robią zdjęcia, wrzucają je na facebooka. A kiedyś nie było ani stron internetowych, ani mediów społecznościowych. O rzetelną informację, my musieliśmy zabiegać, a Czytelnicy na nią czekali. Po to sięgali po gazety. Po to sięgali po „Dzień” - mówi.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Rolnicy zapowiadają kolejne protesty, w nowej formie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szamotuly.naszemiasto.pl Nasze Miasto