Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Sparta Szamotuły we wspomnieniach Bogdana Białasika

Redakcja
Sparta Szamotuły w retrospektywie - o klubie opowiada Bogdan Białasik
Sparta Szamotuły w retrospektywie - o klubie opowiada Bogdan Białasik Magda Prętka
Jak Sparta Szamotuły kreśli się we wspomnieniach dawnych zawodników? Dziś o klubie opowiada Bogdan Białasik...

Nie bez powodu pisały o nim poznańskie gazety, a część kibiców na stojąco biła brawa, kiedy strzelał bramki. Gdy wychodził na boisko liczyła się tylko piłka. W grę wkładał całe serce – bez względu na to, w barwach jakiego klubu występował. A w jego karierze była przecież II-ligowa Olimpia Poznań i Kolejorz. I ten pamiętny mecz w 76’z Ruchem Chorzów na dawnym poznańskim stadionie im. 22 lipca, kiedy patrzyło na niego 40 tysięcy kibiców. Na zawsze jednak pozostał przede wszystkim spartaninem.
Na plecach nosił dziesiątkę – tak, jak Włodzimierz Lubański, którego do dziś niezwykle ceni. W rezerwach grał zaś z czternastką, bo z takim numerem występował Johan Cruijff. Panie i Panowie – Bogdan Białasik.

Pana dzieciństwo naznaczone było sportem. Był futbol i pewnie ogromna radość z gry w piłkę. Podobno każde osiedle, każda większa „część” Szamotuł miała wtedy własne drużyny i faktycznie grało się wszędzie…

Kiedy byłem dzieckiem, nie tylko ja zresztą, ale i moi rówieśnicy – każdy, kto miał kawałek wolnego placu, starał się uprawiać sport. To nie była tylko piłka nożna, ale i ręczna, koszykowa. Z kartonów robiło się papierowe kosze, zawieszało na wysokości, była piłka - tak się grało. Był i futbol - popularny na każdym placu. Zresztą kiedyś Szamotuły nie były aż tak zabudowane, więc tych wolnych przestrzeni, z których tworzyło się prowizoryczne boiska, było sporo. Każdego dnia po powrocie ze szkoły do domu, po odrobieniu lekcji, zjedzeniu obiadu, przynajmniej 2 godziny spędzało się na zabawie z piłką. Chodziło jednak nie tylko o zagospodarowanie czasu wolnego, bo wiadomo – za wiele atrakcji wówczas nie było, ale i o wykazanie własnych umiejętności, a nader wszystko – o kształtowanie w sobie charakter u. I tak, z tych podwórkowych zabaw zaczęły się tworzyć charaktery … piłkarskie, ale też i życiowe.

Mieliście coś na kształt własnej ligi podwórkowej i rozgrywaliście mecze?
Co roku cyklicznie odbywało się spotkanie drużyny z Rynku z chłopakami zebranymi z pozostałych ulic. To były cudowne, wspaniałe mecze na tzw. Piaszczychach. Dość zacięte zresztą i stojące na wysokim poziomie (śmiech). Z tych spotkań wyłoniło się jednak bardzo dużo dobrych zawodników. Mogę przypomnieć tylko takie nazwiska, jak Zbyszek Lewandowski, Ryszard Starosta, Marek Grygier– to byli piłkarze, którzy później, w latach 60. i 70. stanowili trzon drużyny Sparty Szamotuły. Nie wymieniłem Henia Kolackiego, on również uczestniczył w tamtych meczach. Bardzo dobry zawodnik, niezwykle szybki i ambitny. Takie podwaliny zaczęły się tworzyć pod tę drużynę, którą później szkolił trener Gojny. A zaczęło się w zasadzie od zespołu trenera Bernarda Vidury. To był koniec lat 60. , a w zasadzie 1969 rok, kiedy Sparta zrobiła awans do ligi okręgowej.

Zatrzymajmy się na chwilę przy dzieciństwie i tej piłce widzianej oczyma dziecka. Mieliście podwórka, place, ulice i wszędzie był sport, była piłka nożna. Mieszkał pan zresztą na ulicy Sportowej, w bliskim sąsiedztwie stadionu. Sparta była blisko, ale czy faktycznie od dziecka w Pana życiu?
Bakcyla do sportu zaszczepił mi mój ojciec, Stefan Białasik, który był pracownikiem Prezydium Powiatowej Rady Narodowej i to on w zasadzie zaprowadził mnie pierwszy raz na boisko. Wtedy nie myślałem jeszcze o tym, że będę zawodnikiem Sparty Szamotuły. Żeby zapoznać się z atmosferą chodziłem na mecze, za rączkę, jako dziecko. Później, gdy między blokami zaczęliśmy grać, ukształtował się taki zwyczaj, że grały bloki na bloki. Na naszym osiedlu było wtedy 5 bloków i z każdego wystawiano 4, 5-osobową drużynę. Zwycięzca zawsze otrzymywał nagrodę. Były to dropsy, lizaki, a pieniądze na nie zbieraliśmy sami np. sprzedając makulaturę, butelki. Złotówkę dostawaliśmy za pustą butelkę, pamiętam to doskonale. Słodycze były wówczas największym wyróżnieniem, niczego więcej nie oczekiwaliśmy. I to właśnie z tych bloków narodziła się później inicjatywa pana Stanisława Kurowskiego , który swoim sportowym okiem wyszukiwał tych wszystkich wywijasów i zapraszał ich na trening. Dostawaliśmy stroje do gry, a pan Stasiu zwykł mawiać: „No, to teraz pokażcie co potraficie”. To był 1962 rok. Zostałem trampkarzem. W tej grupie graliśmy do 16 roku życia. To były piękne, cudowne mecze. Jeździło się po całym starym województwie . Bo wówczas każdy klub musiał posiadać odpowiednią hierarchie – trampkarzy, juniorów, II drużynę i I drużynę. Dziś to wszystko zniknęło, tego szkolenia nie ma. A niegdyś klub szkolił swoich zawodników i nie było problemu z zebraniem piłkarzy do I drużyny, bo każda grupa wiekowa, która wykazywała umiejętności przechodziła wyżej. Nigdy nie było też takiej sytuacji – zarówno na meczach u siebie, jak i na tych wyjazdowych , że brakuje jakiegoś zawodnika. Przypomniałem sobie taką historię - kiedy byłem seniorem za czasów trenera Gojnego, podpadliśmy. Złapano nas na dyskotece w domu młodzieżowym na ulicy Dworcowej, przekroczyliśmy o godzinę czas pobytu , w związku z czym pan trener nie wystawił nas do I drużyny i za karę wysłał do II drużyny . Mieliśmy jechać na mecz do Ostroroga i zabrakło nam zawodnika, bo nie wszyscy mogli się z decyzją trenera pogodzić. Akurat szedł sąsiad z ulicy Sportowej i po prostu go zwinęliśmy . Zapakowaliśmy do samochodu i pojechał z nami, bez sprzętu, bez niczego. Chłopak został wpisany do sprawozdania, wyszedł jako obrońca i w tym Ostrorogu wygraliśmy. Nazywał się Zenon Orlik. Nigdy nie miał nic wspólnego ze sportem, ale był serdecznym kolegą i na hasło:„Zenek brakuje nam jednego, jedziesz z nami?” Od razu się zgodził.

Tadeusz Baraniak, kolega z drużyny Bogdana Białasika o naszym rozmówcy: "Bogdan był świetnym zawodnikiem, dobrym kolegą, którego żarty nieustannie się trzymały. Pamiętam taką historię - na obozie w Polanicy Zdrój, w hotelu, jechaliśmy windą. Na jednym z pięter do windy wszedł mężczyzna. A Bogdan krzyczy: Cześć Benek! Ten go pyta: Skąd mnie znasz? A Bogdan odpowiada: Z prasy i telewizji! To był Benedykt Kocot, kolarz torowy, wtedy chyba już Mistrz Świata"

Pamięta Pan swojego pierwszego trenera?
W zasadzie był nim pan Stasiu Kurowski, a później pan Kazimierz Maćkowiak i pan Jan Januszak. To byli opiekunowie, trenerzy trampkarzy. Widzieli, że być może z takiego chłopca, którym wtedy byłem, w przyszłości coś będzie. Nie mówiło się o tym jednak otwarcie, ale dawali mi to do zrozumienia – że jakąś tam smykałkę chyba ma. Trener zawsze był szefem, zawsze był wychowawcą. To nie było do pomyślenia, aby robić sobie z niego przyjaciela. Respekt w stosunku do szkoleniowca był zresztą tak duży, że na odprawie przed meczem lub treningiem panowała absolutna cisza - człowiek mógł usłyszeć przelatującą muchę. Nie było zawodnika, który na podpowiedzi, czy uwagi trenera reagowałby w jakiś nieelegancki sposób. Bo to, co mówił zawsze pomagało, a nie dołowało. To był szyk, porządek, wszyscy stawiali się punktualnie na godzinę wyznaczoną przez trenera, nikt nie mógł się spóźnić.

Zaczynał Pan od trampkarza, by wraz z kolejnymi latami przechodzić następne szczeble szkolenia. Kiedy przyszedł czas na I drużynę?
Jeszcze za czasów trenera Bernarda Vidury, który wybrał grupę juniorów i zaprosił ją do wspólnych treningów z seniorami. Oprócz mnie znaleźli się w niej również m.in. bracia Kąkolowie – Paweł i Wojtek. Te treningi natomiast owocowały podnoszeniem poziomu sportowego. Starsi koledzy uczyli nas, jak to z tym futbolem jest naprawdę. Nie było jednak tak, że od razu wchodziliśmy do składu. Swoje na ławce trzeba było odsiedzieć. Ja byłem drobnej postury, więc tak bardzo nie odczuwałem ławy, ale koledzy, którzy mieli lepsze warunki fizyczne, na ławkę rezerwowych zabierali koc (śmiech). Aby zostać powołanym do tej 16-stki, która w niedzielę rozgrywała mecze trzeba było dużo pokazać. To była rzetelna ocena trenera, który nie tylko prowadził pierwszą drużynę, ale uczestniczył jako tzw. obserwator w treningach np. juniorów. Na podstawie tego zaangażowania, wyławiał zawodników na zasadzie: temu warto dać szansę, a tego – zobaczymy, odczekamy, niech się poprawi. W ten sposób kształtowały się drużyny.

Pamięta Pan pierwszy mecz w podstawowym składzie?
Pewnie. Miałem 17 lat. To było po śmierci pana Bernarda Vidury. Do Sparty przyszedł bardzo dobry człowiek, zawodnik, trener, pan Mieczysław Chudziak, który grał w Lechu ze słynnym tercetem ABC. A wszystko tak naprawdę zaczęło się od obozu w Zielonejgórze, który zdaniem trenera świetnie przepracowałem. Nagrodą stało się powołanie do I drużyny. To było niesamowite przeżycie. Nie spałem przez całą noc przed tym meczem. Zjadło mnie. Trema, niepewność, obawa przed tym, co zaprezentuje. A należy przypomnieć, że w tamtych latach na mecze przychodziło po 3 – 4 tys. ludzi. Stadion nie był zaś w takim układzie, w jakim jest obecnie. Mieliśmy małą publikę – 4 rzędy ławek z jednej i z drugiej strony, a dookoła na wałach pełno ludzi. No i myślałem: jutro mecz, a ja – północ, nie śpię, 1.00 - nie śpię. Ale jakoś mi się udało w tym pierwszym meczu wystąpić. Graliśmy chyba z Polonią Leszno. Mecz rozgrywany na bocznej płycie, ponieważ główna, na której obecnie grają nasi piłkarze, była w remoncie. W tej chwili to boczne boisko nie istnieje – na jego miejscu powstał hotel i hala, a to było tzw. boisko przy działkach.

Mimo, iż został Pan powołany wówczas do wyjściowej 11-stki, spartaninem I drużyny stał się Pan jednak nieco później…
Dokładnie na jesień 1971 roku, kiedy do klubu przyszedł trener Lucjan Gojny. Przełomem był obóz dochodzeniowy, na który trener pozbierał wszystkich zawodników, a następnie wybrał grupę wyróżniających się juniorów, wśród których m.in. byłem ja. Na podstawie wszystkich wspólnych treningów tego obozu szkoleniowego wskazał na zasadzie: ten, ten i tamten stają się pełnoprawnymi zawodnikami I drużyny. To jednak też nie było tak, że od razu wszedłem do podstawowego składu. Dopiero w 72’, po obozie w Kudowie Zdroju zaskarbiłem sobie serce trenera i mogłem stanąć w szeregach seniorów. Trener Gojny miał jednak bardzo dobrą metodę na to, by sprowadzać na ziemię młodych zawodników – abyśmy czasem nie mieli wysoko uniesionych głów po dobrym meczu. Była taka zasada – jeśli zagraliśmy, my młodzi, dobry mecz – na następnym trener sadzał nas na ławce, abyśmy ochłonęli. Mówił: „Macie czas, jeszcze swoje osiągnięcie, a ławeczka jest po to, abyście mogli zobaczyć, jak to wszystko z boku wygląda”.
Najstarszym zawodnikiem był wówczas trener, Lucjan Gojny, następnie bramkarz, Bernard Kierzek, obrońca, Tadek Kalotka, napastnik Włodzimierz Maćkowiak już nieżyjący, Rysiu Starosta, kolejny napastnik. Trudno było się przebić. My sami mieliśmy tę świadomość, że trzeba coś pokazać jeszcze, by trener uwierzył, że my jesteśmy równie dobrzy w stosunku do tych, którzy wychodzą w pierwszej 11-stce. Od wiosny 72’, w wieku 18 lat zacząłem jednak grać już regularnie w szeregach spartan.

A trener Lucjan Gojny stał na czele silnej ekipy…
Tak jest. To był solidny człowiek. Człowiek, który pochodził ze Śląska. Podczas swojej kariery piłkarskiej przeszedł wiele szczebli trenerskich, pracował ze wspaniałymi trenerami. Bo wspomnieć można chociażby czas, kiedy był zawodnikiem Olimpii Poznań - trenował go wtedy Antoni Brzeżańczyk, a potem reprezentant Polski - „Burza” Szczepański – też trener Olimpii. Wydaje mi się, że to pochodzenie i doświadczenie człowieka grającego w wielu klubach (Ruda Śląska, Unia Racibórz, Lech Poznań, Pogoń Szczecin, Olimpia Poznań) – dały mu podstawę do bardzo dobrego warsztatu pracy. On faktycznie z niczego potrafił zrobić coś. Jego sposób podejścia do zawodnika – ojcowski przede wszystkim, ale też bardzo surowy w niektórych momentach, sprawiał, że budził w nas respekt. Nie odpuszczał - nigdy, a jeśli ktoś narzekał – na treningu dostawał jeszcze bardziej w kość.
Bez względu na to jakim wynikiem kończył się niedzielny mecz – czy wygraliśmy 1:0, czy 6:0, we wtorek spotykaliśmy się na treningu i każdy był naprawdę bardzo ciężki. Trwał 1,5 godziny, a nawet godzinę i 45 minut i ledwo z niego schodziliśmy. Trener stosował świetną pułapkę – wychodząc z szatni mówił: zabieramy piłeczki. Każdy był zadowolony, że po wygranym meczu „pobawimy” się z piłkami. A te służyły tylko do tego, byśmy mogli je sobie poustawiać do ćwiczeń zadawanych przez trenera. Wszyscy kochali go za to, jak pracował. I chcieli z nim pracować.

Tadeusz Baraniak, kolega z drużyny Bogdana Białasika o naszym rozmówcy:"Latem treningi były ciężkie. Pamiętam taki jeden. 35 stopni Celsjusza, a Bogdan zakłada jeden dres, drugi dres, ortalion i czapkę zimową. I wychodzi na trening. Nikt nie wiedział o co mu chodzi. A jednak dotrwał w tym stroju do końca treningu, nie odpuszczając, nie zwalniając tempa ani na chwilę. Chciał się chyba wypocić".

Dla zawodników był jednak bardzo surowy również poza boiskiem. Faktycznie nie było żadnej taryfy ulgowej?
Można było o niej zapomnieć. Kiedy jakiś chłopak został złapany na imprezie, najczęściej na drugi dzień kończyło się to bardzo fajnymi treningami (śmiech). Nieważne przy tym jaki to był zawodnik – po treningu z dancingów raczej rezygnował, bo wiedział, że jak trener Gojny się o tym dowie, to zostanie zatopiony jak statek na morzu. Ja osobiście nie używałem alkoholu, choć często, gęsto byłem z kolegami, którzy nie gardzili nim. Mieliśmy takiego człowieka w klubie – „Szpieg”, taką miał ksywkę. To był nieżyjący pan Tadek, czyli wtyczka trenera. Chodził od lokalu do lokalu – jego zadaniem było sprawdzenie, czy gdzieś nie przesiaduje jakiś zawodnik Sparty. Na podstawie takich donosów od pana Tadzia Łukaszyka, trener miał informacje. Zasada była zatem prosta - jakbym coś zawalił, to dostał bym dwa razy po tyłku bardziej, niż koledzy. Musiałem zostać w końcu ukarany za to, że nie zastosowałem się do regulaminu drużyny. A jeśli tak się stało, czyli jeśli trener dowiedział się o nocnym życiu jakiegoś zawodnika, ławka była obowiązkowo -żeby wyczyścić z organizmu te wszystkie rzeczy niepotrzebne. Trener zawsze mówił: „Tu masz miejsce, przemyślisz sobie to wszystko”. To była ogromna mobilizacja. W drużynie było dużo młodych chłopaków. Był Rysiu Śrama nieżyjący już, Owsiany, Wojtek Kąkol, byłem ja, no i byli też starsi zawodnicy. Taka wiązanka, którą trener Gojny potrafił ułożyć w piękny bukiet. A jednak wszyscy czuli do niego ogromny respekt.
Apropos łamania regulaminu drużyny jeszcze – trzeba sobie uświadomić, że niegdyś nie mieliśmy zbyt wielu atrakcji. Dom – szkoła – praca – boisko. To było wszystko. Na dancing nie było wolno wejść, bo tam pan Zandecki, albo pan Zamlewski pilnowali. Wiedzieli, którzy to są zawodnicy Sparty. Mało tego, żeby wejść na dancing, to trzeba było przyjść w garniturze, czy też w koszuli i krawacie, bo inaczej nie było się wpuszczonym. To było nie do myślenia, że dziś w koszulce polo i dżinsach idzie się „w miasto”. Nie. Wtedy był taki wymóg, że człowiek jak nie był ubrany, nie wchodził. „Za drzwi, proszę wrócić do domu, ubrać się jak tego wymaga strój i wtedy przyjść”. Dziś tej klasy już nie ma. Nie ma też tych lokali.

Sparta była zatem jedną z tych niewielu atrakcji serwowanych przez miasto?
Klub był odbierany bardzo dobrze. Pisano o klubie. Co prawda wówczas gazety zupełnie inaczej podchodziły do takich tematów – to była mała drużyna. Wydawało się zawsze, że takie miasto jak Szamotuły, jak Nowy Tomyśl, czy Międzychód, czy inne – że tam się nic nie dzieje. A wręcz przeciwnie. Bardzo dużo się działo. Skutkiem tego wszystkiego był awans w 69’ do okręgówki, o którym już mówiłem, a dzięki któremu Sparta Szamotuły znalazła się gdzieś w centrum zainteresowania. Podkreślę raz jeszcze - kiedyś człowiek nie miał do wyboru aż tylu rozrywek. Jeśli w kinie wyświetlano jakiś film, np. „Przeminęło z wiatrem”, to całe środowisko powiatowe przyjeżdżało do Szamotuł, by w „Halszce” obejrzeć ten film. I tak samo było z piłką. Mieliśmy bardzo dobrych prezesów, wspaniałych, jak Jerzy Kłos, nieżyjący już, Stanisław Nowak, czy Stefan Mizgalski. To byli ludzie, którzy potrafili wybrać to całe towarzystwo, ustawić – w taki sposób, aby mieszkańcy Szamotuł i powiatu, po trudach pracy, mieli tę niedzielę (o godzinie 11.00 rozgrywano mecze) pełną radości, satysfakcji, dobrego widowiska. Klub działał na tamte możliwości naprawdę prężnie. Nie było tak, że pieniądze przelewały się na lewo – prawo, nie. Większość ludzi pracowała w klubie społecznie – poświęcała swój czas kosztem rodzin, wyrzeczeń – dziś rzeczy niepojętych. W dobie biznesu trudno jednak to sobie wyobrazić. Z drugiej strony osoby, które dziś pracują w klubie mógłbym w takiej minimalnej skali również porównać, bo także zajmują się tym społecznie. Ale wtedy było takie otwarcie tych ludzi, duże serce, życzliwość. Człowiek inaczej przychodził na stadion – nie mógł się doczekać treningu, rozmowy z kierownikiem drużyny, prezesem, czy kibicami. A kiedyś na treningi Sparty przychodziło bardzo dużo kibiców. Ludzie byli bardzo ciekawi, jak wyglądają zawodnicy. Też zdarzały się takie „numerki”, że kibicom udawało się zauważyć, iż jacyś zawodnicy w niesportowy sposób się prowadzili. Do trenera, czy do kierownika drużyny docierały wówczas sygnały. Ciekawostkę mogę przytoczyć, choć może nie będę wymieniał nazwisk tych kolegów, ale oni doskonale będą wiedzieli, że to ich dotyczy. Otóż mieliśmy dwóch takich wspaniałych zawodników – jeden był obrońcą, drugi był pomocnikiem. I był też taki wspaniały człowiek, kierownik drużyny, później wice prezes, pan Słotnicki. Zawsze zwracał uwagę trenerowi, że tych dwóch było wczoraj na imprezie. A jak ten pytał, po czym on to poznaje? Kierownik odpowiadał – oni po 5 minutach są już spoceni, a reszta nie. I w takiej formie żartu, niby donosu, kierownictwo tak do zawodników podchodziło. A dla ubarwienia dodam, że obaj zawodnicy byli bardzo owłosieni i ich „zmęczenie” na koszulkach szybko było widać (śmiech).

Wielu dawnych spartan z sentymentem i szczerymi uśmiechami wspomina obozy szkoleniowe za czasów trenera Gojnego. Pan również?
Oczywiście. Gdybym miał wybrać jednak jedno wspomnienie, to z pewnością wiązałoby się z pierwszym obozem w Kudowie Zdrój w 1972 roku. Piękne góry, cudowna pogoda, śnieg, warunki idealne do treningu. To była inna bajka. Grupa 18 zawodników, trening 2 razy dziennie. Rano rozpoczynał się o 10.30 i trwał 2,5 godziny - do godziny 13.00. Bardzo dużo biegaliśmy, aby nabyć te cechy motoryczne, jak to dziś popularnie się mówi. Pierwszy trening polegał li tylko na ciężkiej pracy skupiającej się na bieganiu po górach. Śnieg pod kolana. Te popołudniowe szkolenia zaś były o godzinę krótsze, organizowane raczej w formie zabawowej, urozmaicone różnymi ćwiczeniami, ale takimi, które miały poprawić naszą sprawność fizyczną, umocnić np. stawy, abyśmy wychodząc wiosną na piękną zieloną murawę byli pełni sił. W tamtych latach kontuzja była czymś, o czym nikt nie mówił, bo nikt też ich nie łapał.
Drugi tydzień obozu natomiast skupiał się na zajęciach z piłkami i sparingach. Na tym obozie w 72’ graliśmy mecz towarzyski z ŁKS- em Łódź, była też Arka Gdynia. Wtedy poznaliśmy naszego przyszłego wybitnego reprezentanta Polski, Andrzeja Szarmacha – wówczas zawodnika Arki, nie był jeszcze członkiem kadry. Sporo emocji, sporo ciężkiej pracy, ale też i radości. Ten wyjazd był dla mnie czymś, z czym wcześniej się nie spotkałem. Wielkie przeżycie, nie tylko sportowe. Dużo zwiedziliśmy. Zapamiętam już na zawsze kąpiele parowe w parku zdrojowym. Później robiliśmy też sobie dowcipy. Na przykład po nieprzespanej nocy szykowaliśmy się do treningu. Nie wszystkim jednak tak łatwo to szło, bo często okazywało się, że ktoś miał zawiązane rękawy od koszulek, czy od spodni treningowych. Było to bardzo trudne do rozwiązania, bo zazwyczaj takie węzły robiło się na mokro. Dowcipy miały natomiast na celu doprowadzenie do spóźnienia kolegi, czy kolegów, żeby dostali trochę więcej wycisku na treningu (śmiech).

To prawda, że to właśnie na obozach rodziła się pana miłość do muzyki?
Generalnie, muzyka była dla nas wtedy czymś bardzo szczególnym. Pamiętam taką historię związaną również z obozem w Kudowie Zdrój, tym razem w 1976 roku. Mieszkaliśmy w najlepszym hotelu na tamte czasy. Hotel nazywał się „Kosmos” i faktycznie to był kosmos. Miałem wspaniałego kolegę, przyjaciela Romka Maćkowiaka, który wziął na obóz magnetofon. A należy pamiętać, że kiedyś były tylko płyty pocztówkowe, adaptery, więc gdy światło dzienne ujrzały pierwsze magnetofony ZK120 - dwuścieżkowe, to mój przyjaciel Romek tydzień czasu stał w kolejce, żeby ten magnetofon kupić. A następnie móc nagrywać. A nagrywało się i słuchało przede wszystkim tylko dwóch stacji . Było to po pierwsze Radio Wolna Europa , gdzie mogliśmy dowiedzieć się tych drugich prawdziwych wiadomości, które były przed nami skrywane i Radio Luxemburg. Zresztą muszę przy okazji nadmienić, że niegdyś w Sparcie śpiewało się piosenki od trampkarzy do I drużyny, uczono nas zawsze, że muzyka i sport są rzeczami nierozerwalnymi - bo i to buduje i to buduje. Pamiętam, jak w trampkarzach uczono nas śpiewać piosenkę o Szamotułach, druga to była „Szamotulskie zegary smutno biją” , obowiązkowe były pieśni patriotyczne. Dopiero potem nastąpiła ta rewolucja muzyki rozrywkowej . Najpierw był big beat, który rozpoczynał się już w latach 60. od The Beatles, The Rolling Stones, od naszych polskich zespołów tj. Niebiesko-Czarni, Czerwono-Czarni, Czerwone Gitary, Skaldowie. I tak , dzięki Romkowi Maćkowiakowi zacząłem wchodzić w muzykę. Jak już wspomniałem w latach 70. Romek kupił magnetofon, to była nieodłączna rzecz na każdym obozie. Słuchaliśmy i nagrywaliśmy piosenki, szczególnie te zagraniczne. Towarzyszyło nam brzmienie Led Zeppelin, Slay, Smokie , do którego Romek miał wielki sentyment, z Chrisem Normanem na czele. Oczywiście nasze polskie zespoły też. Potem przyszedł czas na Queen , Deep Purple, a uwieńczeniem tej naszej przygody sportowo – muzycznej prowadzonej przez Romka był zespół, który założył Syd Barrett i Roger Waters, a nazywali się Pink Floyd, o których profesor Bardini powiedział, że „prawdziwi artyści nazywają się Pink Floyd”. Wracając do obozu w 76’ - byli z nami też młodzi chłopcy, którzy poznali wspaniałe, sympatyczne dziewczyny i żeby im zaimponować poprosili Romka, czy by im nie pożyczył tego magnetofonu. Chcieli zrobić małą prywatkę w domu tych dziewczyn. Romek powiedział: „czemu nie”. Młodzi umówili się z dziewczynami pod stacją benzynową w Kudowie. I stoją, czekają – godzinę, dziewczyn nie ma. Po dwóch godzinach w końcu przychodzą. No i poszli na tę prywatkę, posłuchali dobrej muzyki, świetnie się bawili ponoć. Kiedy wracali do hotelu, a godzina 22.30 – to był obowiązek, aby być, spóźnili się. Trener czekał na nich w recepcji. Widzi, że wchodzą z wielką walizką i pyta: „Co to jest za walizka, co wy tam macie?”. Jeden z kolegów tłumaczy, że to nie walizka, ale magnetofon . Chwilę trwało, nim trener w końcu im uwierzył. Potrafił robić niespodzianki (śmiech).

Mówi Pan o przyjaźni z Romanem Maćkowiakiem. A jak było z pozostałymi? Spartanie zawsze trzymali się razem?
W każdym zespole zawsze będą tworzyć się jakieś obozy. W klubie obowiązywała pewna hierarchia – starsi zawodnicy, średni, młodsi , ale równocześnie jeden za drugiego poszedłby w ogień. Na meczu, kiedy nie wyszło jedno zagranie, czy drugie, starsi koledzy podbiegli, podtrzymywali na duchu mówiąc: „Nie przejmuj się, nie słuchaj kibiców, rób swoje”. Motywacją oczywiście była też ławka, na której zasiadał trener, bo wszyscy skupiali się na tym, co powie on, kiedy coś nie wyjdzie na boisku. A trener zawsze podpowiadał, i z ławki krzyczał, żeby się nie przejmować , nie martwić.
Szczególną rolę w drużynie z pewnością pełnił kapitan. Przychodził pierwszy na zbiórkę, na trening, a schodził z niego ostatni. Był łącznikiem między drużyną a trenerem i faktycznie bez kapitana nie było żadnej inicjatywy. Od 74’ tę rolę pełnił Marian Kurowski, aż do 82’, kiedy zakończył swoją karierę w Sparcie Szamotuły.

Skoro krążymy gdzieś wokół roku 1976 nie mogę nie zapytać o chyba najważniejszy moment w historii Sparty. Drużyna przystępuje do walki o wejście do II ligi. A pana w klubie nie ma…
Po obozie zimowym w 76’ w Kudowie Zdrój, o którym wspominałem, graliśmy sparing z Lechem Poznań. Zresztą co roku, od 71’ rozgrywaliśmy z Kolejorzem spotkania towarzyskie, dzięki znajomościom trenera Gojnego. Lechici zawsze z chęcią przyjeżdżali do Szamotuł, nigdy nie odmawiali. Wyniki tych meczów były natomiast różne – przeważnie przegrywaliśmy 6:0, 8:0, ale to nas kształtowało. Sparing w 76’ przegraliśmy 4:1, zdobyłem wtedy honorową bramkę. Tak się zdarzyło, że jeden z czołowych zawodników Lecha, Rysiu Szpakowski, miał wówczas kontuzję. Szkoleniowcy Kolejorza pomyśleli, że mogą wypróbować takiego zawodnika, jak ja. W taki oto sposób przeszedłem do Lecha. Oczywiście z wielkim żalem, bólem serca, bo ten rok 76’ był wspaniały dla piłki w Szamotułach. Po czasie żałuję, że podjąłem tę decyzję wcześniej, a nie pomogłem kolegom. Wtedy to był zespół, który spokojnie mógł grać w II lidze, taki był potencjał. Żal jest tylko, że nie pomogłem spartanom w decydującym momencie, ponieważ wtedy byłem podstawowym zawodnikiem Sparty i nieskromnie może powiem, że w każdym meczu strzelałem po bramce. Być może mogłem dołożyć jakąś cegiełkę do tego sukcesu. Nie żałuję jednak przygody z Lechem, bo trafiłem na – moim zdaniem – największych piłkarzy, jacy kiedykolwiek w naszej reprezentacji grali. W składzie Lecha był wtedy Zbyszek Gut, który, w 72’ znalazł się w drużynie Kazimierza Górskiego i zdobył złoty medal olimpijski na pamiętnych igrzyskach w Monachium. Zmarł w ubiegłym roku we Francji. Facet świetny jako piłkarz i jako człowiek. Spotkałem i grałem też naprzeciwko takich zawodników, jak Kostka, Gorgon, Deyna, Gadocha, Lato, Szarmach. Na mecz z Ruchem Chorzów na dawnym stadionie im. 22 lipca w Poznaniu przyszło 40 tysięcy widzów, a ja miałem pół reprezentacji Polski przed sobą. Czaja w bramce, który był na igrzyskach olimpijskich z Marianem Ostachińskim, na stoperze, Bula, Zygmunt Błaszczyk. To byli zawodnicy, którzy 2 lata później zajęli z trenerem Górskim III miejsce na Mistrzostwach Świata. Zresztą wtedy, w tej I lidze, dzisiejszej Ekstraklasie, w każdym klubie był reprezentant Polski. Ja w Lechu spotkałem dwie takie persony, to był Włodek Wojciechowski, bardzo dobry piłkarz, który z Olimpii przeszedł do Lecha Poznań, no i Roman Jakubczak, moim zdaniem jeden z najlepszych zawodników Lecha. Człowiek instytucja. I wcześniej wspomniany Zbyszek Gut, który przeszedł do Lecha po mistrzostwach świata w 74’ z Odry Opole. To było ogromne szczęście, jakie mnie spotkało. I życzę każdemu dzisiejszemu zawodnikowi Sparty, aby mógł przeżyć taką przygodę, by po tych stadionach mógł pobiegać i pograć w prawdziwą piłkę.
W Lechu byłem krótko – od marca 76’ do września tego samego roku . W czerwcu skończyła się runda wiosenna, przyszedł nowy trener, Jerzy Kopa. Przyszedł Jurek Sternalik z ŁKS- u, Romek Chojnacki z Ruchu Chorzów. Klub się wzmocnił i niestety okazało się, że to są piłkarze, którzy mają większe doświadczenie ode mnie, większe umiejętności, większy staż na ligowych boiskach. I tak trener Kopa dobrał zespół, a ci którzy nie zmieścili się w pierwszym składzie, grali w rezerwach. W tamtych latach nie miałem jeszcze aż tak dużego doświadczenia, może nie umiejętności, ale doświadczenia właśnie, w związku z czym w listopadzie przeszedłem do Olimpii Poznań, II-ligowego klubu, gdzie przez 2 lata miałem przyjemność występować w podstawowym składzie. Po Olimpii, za namową Wojtka Kąkola wróciłem do Sparty.

Tadeusz Baraniak, kolega z drużyny Bogdana Białasika o naszym rozmówcy:"W okręgówce graliśmy mecz z Posnanią. Bogdan przymierza się do rzutu karnego. ustawia piłkę na 11 metrze, podbiega, strzela. Wszyscy zamarli - piłka staje w kałuży przed bramkarzem!. Gdyby Bogdan wykorzystał wszystkie sytuacje na boisku we wszystkich meczach, stałby się dożywotnim królem strzelców"

Trenera Gojnego jednak już nie było…
Na pewien czas trener Gojny zmienił drużynę. W 76’ nie udało się wejść do II ligi, o czym zadecydowały tak naprawdę sprawy pozasportowe. Było wiadomo, że drużyna ze Śląska musi być w tej lidze. Jeden sędzia, który później został sędzią międzynarodowym, a jego nazwisko zaczynało się od litery J. na meczu w Wałbrzychu powiedział krótko do zawodnika Sparty: „Nie ma szans, żebyście wygrali”. No i spartanie odpadli, a trener Gojny zmienił później klub. Do Sparty przyszedł nowy szkoleniowiec, Skolasiński. Był zatrudniony przez WZPN i wydawało się, że jest w stanie osiągnąć więcej niż trener Gojny, ale niestety rzeczywistość pokazała, że gdyby Gojny nie wrócił 2 lata później, Sparta spadłaby ligę niżej. Wtedy były takie mądre treningi – alchemia futbolu, którą wymyślił Jacek Gmoch i wszyscy zaczęli wprowadzać cechy motoryczne. I pan Skolasiński tak ustawił naszą drużynę tymi cechami motorycznymi, tą alchemią futbolu, że w rundzie jesiennej zdobyła tylko 7 punktów. Działacze Sparty dopiero później zreflektowali się, że jednak to nie jest to i trwały rozmowy ponownego zatrudnienia trenera Gojnego. Rozpoczął pracę od stycznia 78’ i w rundzie wiosennej klub zdobył 21 punktów, Sparta zakończyła rozgrywki na 3 miejscu.
Apropos trenera Skolasińskiego i jego niemocy. Pamiętam, że wracając kiedyś z treningu z Poznania, spotkałem go na ulicy Staszica. Podchodzi do mnie i mówi: „Boguś, powiedz, co ja mam zrobić? Bo ja już nie wiem. Takie treningi im przeprowadzam, a oni nie grają!”…

Z piłką zawsze wiązały się jakieś pieniądze, nawet na tych niższych szczeblach. Proszę powiedzieć szczerze – sprzedawaliście w Sparcie mecze?
W Sparcie nie, chyba że po prostu o tym nie wiedziałem. Taka plotka kiedyś jednak chodziła. Graliśmy mecz z Dyskobolią Grodzisk i przegraliśmy ten mecz u siebie 5:3, prowadząc do przerwy 3:0. Po zakończeniu spotkania ktoś z kibiców rzucił, że ten mecz był sprzedany. Nie grałem wówczas, trener Gojny nie powołał mnie do 16- stki. Oglądałem spotkanie z trybun. Ponoć rok wcześniej Dyskobolia miała umożliwić Sparcie awans grupę wyżej, czyli do grupy okręgowej, remisując mecz w Szamotułach. Ale czy tak było? Nie wiem. Z prawdziwym sprzedawaniem meczy spotykałem się natomiast w I lidze i w II lidze. Z opowieści starszych kolegów wiem jednak, że to działo się długo, długo wcześniej. Kiedyś czytałem zresztą wywiad z Włodzimierzem Lubańskim, który uchylił rąbka tajemnicy i powiedział, że odpuścili mecz za 150 zł. W Górniku był wtedy taki zawodnik, Artur Olek. Kupili mu za ten mecz komara. Olek zrezygnował jednak z niego, chociaż miał go w domu. I biegał codziennie do pracy, do kopalni - z Bytomia do Zabrza, wyrabiając sobie w ten sposób kondycję, siłę, którą potem pokazywał na boisku. A Zbyszek Boniek bardzo ostro zareagował na tamten wywiad Lubańskiego. Powiedział, że on nigdy w życiu nie brał udziału w takich meczach…
To funkcjonuje do dzisiaj, choć robi się to w nieco inny sposób. Jak byłem zawodnikiem Olimpii i pojechaliśmy na mecz do Łodzi, żeby uratować Start Łódź. Mecz sędziował sędzia międzynarodowy, z pochodzenia z Szamotuł, a mieszkający we Wrocławiu. Wszyscy starsi kibice z pewnością wiedzą o kogo chodzi. Żeby znać wyniki z pozostałych boisk, łączono się przez komendę wojewódzką, gdzie był sztab ludzi odpowiedzialnych za wynik naszego spotkania. Sędzia, o którym wspomniałem opóźnił specjalnie mecz o 15 minut, bo jak wiadomo 2 ostatnie kolejki ułożone są o jednej godzinie, żeby nie było żadnych podejrzeń. Ale pan sędzia wpadł na wspaniały pomysł. Zahaczył jednego z naszych zawodników twierdząc, że ma nieprzepisowe korki wkręcone do butów, w związku z czym trzeba je wymienić, by nie było żadnych zastrzeżeń. To była furtka opóźniająca o 15 minut spotkanie, co skutkowało tym, że I połowę kończyliśmy 15 minut później, mając już wiadomości z pozostałych stadionów. Ten mecz, który odpuściliśmy i tak nic nie dał. Start spadł mimo, że spotkanie zakończyło się remisem, a Startowi potrzebny był tylko punkt do utrzymania.

A jak odbiera Pan tę dzisiejszą Spartę?
Dzisiaj Sparta Szamotuły jest w innej sytuacji, niż kiedyś. Wiemy jak wygląda nasza gospodarka w kraju, jakie są warunki do uprawiania spotu, jaki jest czas, jakie są możliwości tych chłopaków. Podziwiam ich, że się zbierają, że trenują – że oprócz pracy i nauki znajdują na to czas. Wydaje mi się, że umiejętności piłkarskie ci chłopcy mają, ale różnica między tą drużyną, a naszą, jest ogromna. Ktoś kiedyś powiedział, że dzisiejsza piłka jest szybsza, ale ja tej szybkości nie widzę. Jest dużo chłopaków, którzy technicznie są bardzo dobrzy, ale brakuje serca, nie ma tej bitwy na boisku. Oni potrafią grać w piłkę, tylko żeby jeszcze im się chciało - podpowiedzieć sobie, zmobilizować się, a to jest tylko na 2-3 minuty i później znowu odpuszczają. Czasami obserwuję ich, jak schodzą z treningu i takie porównanie mi się nasuwa – jak my schodziliśmy z treningu, to ledwo docieraliśmy do szatni, nikt nie opowiadał sobie po drodze żadnych przygód. Każdy szedł po wykonaniu ciężkiej pracy na zasłużony odpoczynek, a dziś to coś zupełnie innego, zupełnie inny obraz tej piłki, nad czym boleję, bo klub zasługuje na awans.
Apropos dawnych czasów jeszcze. Ze Spartą odbywaliśmy bardzo dalekie wyjazdy w lidze okręgowej. Grupa poznańska w starym układzie wojewódzkim sięgała aż po Kalisz, Konin, Turek, Leszno, Rawicz, także wtedy to były naprawdę zespoły na poziomie. Ubolewam nad tym, że w dzisiejszych czasach nasza kochana Sparta jeździ na mecze do takich miejscowości, których nawet GPS nie chce wskazać.

A gdyby miał Pan wybrać dwóch spartan, najbardziej wyróżniających się – z tej dawnej drużyny, pana drużyny i z tej obecnej – kto by to był?
To dość trudne zadanie. Oczywiście pierwsze nazwisko jakie się nasuwa, gdy w ogóle myślę o Sparcie, to Tadek Kalotka. Legenda klubu, człowiek, który grał doskonale w piłkę, na poziomie. Kiedy był zawodnikiem Olimpii Poznań, po meczu z Górnikiem, otrzymał zresztą propozycję przejścia właśnie do Górnika. Ale, że serce trzymało go tu, odmówił. Uważam jednak, że poziomem Tadziowi nie ustępowało wielu zawodników. Wśród obecnych spartan natomiast na uwagę z pewnością zasługuje Michał Łach, który jest bardzo dobrym zawodnikiem i widać, że daje tej drużynie naprawdę sporo.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wywiad z prezesem Jagiellonii Białystok Wojciechem Pertkiewiczem

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szamotuly.naszemiasto.pl Nasze Miasto