Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Sparta Szamotuły we wspomnieniach Tadeusza Baraniaka

Redakcja
Sparta Szamotuły we wspomnieniach Tadeusza Baraniaka
Sparta Szamotuły we wspomnieniach Tadeusza Baraniaka Magda Prętka
Jak Sparta Szamotuły kreśli się we wspomnieniach dawnych zawodników? Dziś o klubie opowiada Tadeusz Baraniak...

Gdyby nie Tadeusz Baraniak, być może nigdy nie rozpoczęlibyśmy publikacji o Sparcie Szamotuły widzianej oczyma dawnych zawodników. To z jego inicjatywy bowiem 2 lata temu po raz pierwszy powróciliśmy do czasów Lucjana Gojnego na łamach "Dnia Szamotulskiego". "Teoś" jak zwykli mówić na niego koledzy z zespołu, nie od razu przyjął zaproszenie na wywiad w ramach "Wywijasów". Twierdził, że jest wielu innych dawnych spartan, którzy o klubie mogliby opowiedzieć. Owszem. I z nimi również porozmawiamy. Nie zmienia to jednak faktu, że wystarczy posłuchać jak "Teoś" o Sparcie opowiada, by zrozumieć, że przez kilka długich lat i chyba nadal zresztą, jego serce nierozerwalnie związane było - jest z szamotulskim klubem. Często odwiedzał naszą redakcję i o Sparcie opowiadał. Z pasją, uśmiechem, sentymentem... Poniekąd zaraził nas tą miłością.
Zawodnicy, z którymi grał w drużynie Lucjana Gojnego przekonują, że kiedy mecz się skończył - bez względu na to, jaki był wynik, on rozgrywał go w głowie na nowo. Przeżywał, analizował. Trudno było mu się pogodzić z przegraną. Zawsze był też oddanym kolegą, choć do tych prawdziwych wywijasów raczej nie należał. Cechowała go dyscyplina sportowca, z drobnymi wyjątkami rzecz jasna. Grał z Mirkiem Okońskim, Gutem, Jakubczakiem. Przekonuje, że lubił grać na wszystkich pozycjach, choć w historii Sparty Szamotuły zapisał się przede wszystkim jako świetny bramkarz. Panie i Panowie, Tadeusz Baraniak...

Piłka była w Pana życiu od zawsze. A jednak ten rozdział pod tytułem „Sparta Szamotuły” rozpoczął Pan stosunkowo późno.Dlaczego?

Niegdyś chyba wszyscy chłopcy w Szamotułach grali w piłkę – na Piaszczychach, które wspominał w poprzednim wywiadzie Bogdan Białasik, ale również w Parku Sobieskiego, gdzie grywał m.in. Tadziu Kalotka. Ja mieszkałem wówczas na ulicy Braci Czeskich i należałem do drużyny chlubnie zwącej się Parkowia Park Zamkowski, podobnie jak Władek Dyzert. W jej składzie grywałem na Piaszczychach. Sparta Szamotuły natomiast była wtedy naprawdę znaczącym klubem. Chodziłem na mecze jako dziecko wraz z chrzestnym. Podziwiałem pana Grzegorzewskiego, wzorem był też pan Bernard Kierzek – fantastyczni bramkarze. Wtedy brakowało mi jednak odwagi, aby samemu pójść na trening. Graliśmy też w piłkę w lasku przy ulicy Długiej, gdzie przychodził Roman Maćkowiak. Mieszkał w pobliżu i już wtedy był zawodnikiem Sparty. Piłka stanowiła wówczas dla mnie zabawę, ale była przy tym i ogromną pasją. Roman widział jak gram i w zasadzie to on namówił mnie, abym przyszedł na trening. I tak, razem z Siminiakiem i Piotrem Kąkolem, poszliśmy. Miałem 16 lat.

Od początku przygody z klubem Pana trenerem był Lucjan Gojny?

Tak. To on dał mi szansę gry w juniorach, bo wówczas trenował i tę grupę. On zrobił ze mnie bramkarza. Męczył nas jednak okrutnie. Na jednym z zimowych obozów, kiedy byłem już spartaninem I drużyny, zafundował nam taki trening indywidualny, że widziałem później żółty śnieg (śmiech). Ale to wszystko faktycznie procentowało później na boisku. Był z nami związany. Kiedy pracowałem w Cukrowni, po skończonej szkole, chciałem zaocznie uczyć się w technikum. Złożyłem, więc wniosek u dyrektora, ale ten odmówił. Poszedłem do trenera, opowiedziałem mu o wszystkim. To było dla mnie ważne, chciałem się dalej uczyć. Trener porozmawiał z „odpowiednimi osobami” i w ten sposób skończyłem technikum.
Grywałem także w II drużynie Sparty. Pamiętam zresztą taki mecz na wyjeździe – z LZS Dopiewo w 1973 roku. To było moje pierwsze spotkanie z II drużyną. Wygraliśmy wtedy 2:0 i wówczas też pierwszy raz o Dopiewie usłyszałem. Nie miałem pojęcia, że taka miejscowość istnieje. I to boisko wiejskie… (śmiech). W rozgrywkach Pucharu Polski z kolei pojechaliśmy kiedyś do Pamiątkowa ze Spartą II. Wygraliśmy, choć nie pamiętam już wyniku. Ale co ważniejsze – grałem wtedy w ataku i udało mi się nawet bramkę strzelić. (śmiech).
W grudniu 1973 roku pojechałem na pierwszy w swoim życiu obóz – do Piły, na którym nota bene spotkaliśmy się z szamotulskimi siatkarkami. Okazało się, że bardzo dobrze go przepracowałem, w związku z czym otrzymałem nagrodę – zaproszenie na obóz I drużyny w Świeradowie Zdrój, który odbywał się w lutym 74’. To było ogromne wyróżnienie – tym bardziej, że do Świeradowa pojechało aż 3 bramkarzy – Bogdan Kochański – wychowanek Sparty, który później grał w Zniczu Pruszków, Adam Szura i ja. Po obozie natomiast zostałem w składzie tylko z Bogdanem. Graliśmy zresztą razem do jesieni 76’. Ja poszedłem później do wojska, a Bogdan ożenił się i zaczął grać w Pile. Spotkaliśmy się jeszcze na boisku, w 78’ chyba. Ja broniłem w Sparcie, on w pilskim zespole. Mecz zakończył się remisem 1:1. Wracając jednak do tych moich początków – pierwsze 90 minut, jakie zagrałem w szeregach spartan z I drużyny, to było spotkanie z Kanią Gostyń, 27 kwietnia 1974 roku. Stało się tak, że trener Gojny poważnie zachorował - to był wylew, przebywał w szpitalu w Poznaniu. Zastępował go natomiast Tadziu Słomiński, ówczesny trener juniorów. Mecz wyjazdowy wygraliśmy 1:0, bramkę strzelił Magdziarek. Wcześniej odwiedziliśmy trenera w szpitalu. Musieliśmy wygrać, dla niego.

Wspomniał Pan o Cukrowni. To prawda, że niegdyś zakłady pracy wspierały zawodników Sparty?

Oczywiście. Kiedy do Szamotuł przyszedł trener Gojny zaczął współpracę m.in. z tutejszą cukrownią. Dzięki temu każdy, kto grał w Sparcie był zwalniany na treningi o godzinie 11.00 (a pracowaliśmy od 7.00) od wtorku do piątku w sezonie. Gdy rozgrywki się kończyły wracaliśmy do normalnego trybu pracy.

Trener faktycznie nigdy nie odpuszczał?

Absolutnie nigdy. Kiedy kończyła się runda jesienna graliśmy na salach gimnastycznych w szamotulskich szkołach. Treningi biegowe odbywaliśmy w Parku Zamkowym, a przebieraliśmy się w łazi miejskiej, która znajdowała się przy ulicy Garncarskiej. Innym razem za szatnie służył nam hotel cukrowni, skąd biegliśmy do parku w Gałowie i tam trenowaliśmy. Wtorek był dniem szkolenia kondycyjnego. Nie zapomnę biegów do Baborówka i treningów w lesie. Jak Gojny nas tam męczył (śmiech). Sami też rozgrywaliśmy mecze. Za stadionem, przy rzece znajdowało się niegdyś asfaltowe boisko do piłki ręcznej. Tam toczyliśmy boje żonaci – kawalerowie. Nie było bramkarzy. Obowiązywała zasada, że każdy może bronić, jednak nie rękoma. Ależ to były mecze! Byliśmy zgrani, byliśmy i żyliśmy jak drużyna. Ale wszystkich obowiązywała żelazna dyscyplina narzucona przez trenera. Oczywiście nie zawsze potrafiliśmy się jej podporządkować, byliśmy młodzi. Przed meczem obowiązywał zakaz wychodzenia „na miasto”. Ale wychodziliśmy. Pamiętam taką sytuację – akurat nie w sobotę, lecz w czwartek, kiedy wybraliśmy się z kolegą „Pod Basztę”. Spotkaliśmy tam Tadzia Kalotkę i Rysia Starostę. Jak się później okazało – byli razem z trenerem. Usiadłem w miejscu, w którym Gojny nie mógł mnie zauważyć i faktycznie nie zobaczył. Z tym kolegą, z którym przyszedłem było gorzej. Potem wyleciał na chwilę z drużyny, mi się upiekło.

W 73’ przyszedł Pan do Sparty i stał się juniorem, a już 3 lata później grał Pan ze spartanami z wielkimi polskimi klubami. Walczyliście o II ligę…

No tak. Pierwszy mecz w tym pamiętnym 1976 roku Sparta rozegrała z Górnikiem Wałbrzych u siebie. W bramce stał wtedy Bogdan Kochański. Przegraliśmy 1:2. W kolejnym spotkaniu o II ligę graliśmy z Knurowem na wyjeździe. Bogdan doznał wtedy kontuzji , w związku z czym go zastąpiłem. Stałem na bramce już do końca rozgrywek w ramach tego boju o wejście do II ligi. Wtedy, w Knurowie, mecz był oczywiście ustawiony. Zespół ze Śląska miał w swoim składzie 2 byłych reprezentantów Polski, Górnik musiał przejść dalej. Sędzia specjalnie przedłużył zresztą to spotkanie o 10 minut! Nigdy nie zapomnę jednak tamtego meczu. Boisko przy kopalni, pełen stadion i my, drużyna z Szamotuł. To było coś niesamowitego. Spotkanie rewanżowe w Wałbrzychu, gdzie przegraliśmy 4:1 też było zresztą ustawione. Mówił o tym Bogdan Białasik. 14 tysięcy kibiców na stadionie, ach… Do II ligi nie awansowaliśmy, ale to i tak było dla nas ogromne przeżycie. Na jesień 76’ dostałem powołanie do wojska i na 2 lata rozstałem się ze Spartą.

Ale z piłką wcale się Pan nie rozstał…

Oczywiście, że nie. W wojsku grałem w klubie WKS Grunwald Poznań, razem z Tadziem Proszykiem i Zenkiem Kąkolem. Normalnie trenowaliśmy, jeździliśmy na obozy, rozgrywaliśmy mecze w ramach III ligi – m.in. z drużynami ze Szczecina i Świnoujścia. Pamiętam z tamtych czasów spotkanie towarzyskie z…. na początku, którego panowała taka mgła, że stojąc w bramce nie widziałem bramkarza rywali. A jednak graliśmy…

Z pewnością z sentymentem podchodzi Pan do niektórych spotkań. Gdyby teraz miał Pan wybrać kilka, o czym by Pan opowiedział?

Dobrze wspominam spotkanie z Pogonią Szczecin, mecz towarzyski. Zremisowaliśmy 0:0. Kiedy rywal był silny, podchodziłem do gry na luzie. Przede wszystkim liczyła się sama możliwość gry z utytułowanymi zawodnikami, czy zespołami. Nie było takiego obciążenia psychicznego. Pamiętam też sparingi z Lechem Poznań i II-ligową Olimpią, kiedy po murawie szamotulskiego stadionu biegali tacy zawodnicy jak Jakubczak, Gut, Mirek Okoński. Fantastyczne przeżycie. Znamienny stał się baraż w Gnieźnie z Koninem. Walczyliśmy o wejście do III ligi. W rzutach karnych przegraliśmy jednak 4:3 i awans przeszedł koło nosa.
Bodajże w 79’ spotkaliśmy się w Szamotułach z młodzieżową reprezentacją Kuby w składzie: Juś, Maćkowiak, Drewniak, Magdziarek, Stuper, Kurowski, grali też Kąkolowie – Wojtek, Paweł i Zenon, Bogdan Białasik. Wygraliśmy 6:1, a do przerwy prowadziliśmy 4:1. 4 gole zdobył wtedy Wojtek Kąkol, jednego jego brat, Paweł i Magdziarek też jedną bramkę strzelił.

Obozy – te letnie i zimowe, na które zabierał Was Gojny faktycznie były tym przysłowiowym oknem na świat? Mówił Pan, że trener nie oszczędzał na nich zawodników…

Trener był wymagający, ale wyznawał zasadę, że jak grandzimy to wszyscy, a jak gramy, to całą drużyną. Szkolenie było podstawą na obozach – po to na nie jeździliśmy, jednak zawsze mieliśmy trochę czasu dla siebie. Na tych letnich chodziliśmy na grzyby, które następnie suszyliśmy i przywoziliśmy do domu. Dużo zwiedzaliśmy. W zasadzie to dzięki Gojnemu zobaczyliśmy świat, którego wielu z nas nie znało, nie tylko poprzez obozy zresztą. Mecze towarzyskie rozgrywaliśmy bowiem również w Czechosłowacji, Niemczech, Bułgarii. Sparta miała swój autobus – najpierw wielkiego „ogórka”, a potem jelcza, którym wszędzie jeździliśmy. Pamiętam podróż do Czechosłowacji – 16 godzin w autobusie. To była przygoda. A po rozegranym sparingu trener zabrał nas na mecz hokeja na lodzie. Na żywo to wyglądało zupełnie inaczej niż w telewizji.
Przewoziliśmy wódkę za granicę. Każdy ją lubił, a celnicy nigdy niczego nie widzieli.
Obozy były natomiast męczące, ale i wesołe. Trener miał żelazne zasady, jednak trudno było mu ujarzmić wszystkich młodych chłopaków, którymi wtedy byliśmy. W Tucznie, na obozie letnim dwóch kolegów nie dotarło do bazy noclegowej na czas. Ten upływał o 22.00. Trener zarządził, wiec 1,5-godzinny trening biegowy. O północy! No i biegaliśmy w tej nocy. A rano trzeba było wstać na kolejny trening. To miała być nauczka. Często zresztą nas zaskakiwał. Pamiętam, że na jednym z obozów w tzw. rozpisce jazdy wśród wielu pozycji znalazła się „mała zabawa biegowa” i „duża zabawa biegowa”. Oczywiście ta niby mała i lekka, jak sądziliśmy, wycisnęła z nas siódme poty, zaś ta wielka stała się dużo lżejszym treningiem. Na obozie zimowym w Lubawce, Roman Maćkowiak zabrał mnie, Zbigniewa Jędrosa i Bogdana Białasika na narty. Roman miał w wypożyczalni jakiegoś kumpla i jako jedyny potrafił z nas na tych nartach jeździć. My, młodzi stwierdziliśmy, że to pewnie nic trudnego. Szybko tego pożałowaliśmy jednak. Roman zjechał bez problemu, Bogdan o mało co na drogę by nie wjechał, a mnie dzięki Bogu udało się przewrócić, bo spotkałbym się z choinkami. Opuchniętą rękę miałem przez kilka dni. Dobrze się jednak to wspomina (śmiech). Na obozie w Chodzieży natomiast pierwszego dnia było „zapoznanie z terenem”. Trener złapał mnie z piwem w koszarach i miałem nazajutrz wrócić do domu. Drużyna stanęła jednak za mną i do końca obozu już żadnego alkoholu nie tknąłem.

Na boisku drużyna gra zespołowo, ale zawsze tworzą się jakieś grupy koleżeńskie, przyjacielskie. Kto należał do pańskiej?

Tadziu Proszyk był moim kompanem. Dobry kolega i świetny zawodnik, grał w pomocy, ataku. Kumplowałem się też z Jackiem Vidurą, starszym ode mnie o 5 lat. Pamiętam, że gdy brał ślub, to była sobota, a w piątek mieliśmy trening. Potem wszyscy się kąpaliśmy , a ja żartowałem: Jacek masz jutro ślub, to ja ci plecy umyję! (śmiech).

W 1984 roku skończył pan przygodę z pierwszą drużyną. Dlaczego? Mógł pan przecież jeszcze grać

Ożeniłem się, a cukrownia budowała bloki przy ul. Wojska Polskiego i chciałem dostać tam mieszkanie. Kierownictwo natomiast coraz bardziej niechętnie spoglądało na piłkarzy, którzy opuszczają pracę. Rodzina była priorytetem, więc zrezygnowałem. Po roku, albo dwóch latach zacząłem jednak grę w oldbojach Sparty. Graliśmy na wielkich boiskach w całej Wielkopolsce i to z jakimi drużynami! Z Lechem, Olimpią. To były lata 80. I my tę ligę wygraliśmy! Pamiętam zresztą, że był taki rok, kiedy to w wakacje podjęta została inicjatywa wspólnego meczu z dawnymi zawodnikami Kolejorza, którzy jeszcze grali. Zmierzyliśmy się z nimi na boisku w Szczuczynie. W drużynie Lecha grał wtedy nawet Araszkiewicz, który występował w Turcji, ale akurat przyjechał na urlop do Polski. I zagrał. Pokonaliśmy ich 4:2. Później na hali „Wacław” powstała liga halowa „Rzemieślnik”, w której brałem udział. Najpierw rozgrywki toczyły się tylko w ramach jednej ligi, potem utworzono i drugą i tam ze Spartą grywaliśmy. Kiedy w tej II lidze zajęliśmy I miejsce, awansowaliśmy do rozgrywek na szczeblu I ligi. Rozegrałem wtedy około 100 meczy. A kiedy czynnie już nie występowałem, stałem się działaczem sportowym. Za czasów burmistrza Szymańskiego należałem do społecznej miejsko - gminnej komisji sportu, w ramach której przydzielaliśmy klubom dotacje, organizowaliśmy nocne biegi uliczne w Szamotułach. Później, gdy powstał pierwszy w powiecie UKS - "Jedynka" przy SP nr 1 w Szamotułach, stałem się członkiem zarządu.

Widać Pana niekiedy na meczach. Wiem, że trudno oceniać tę dzisiejszą Spartę z drużyną, w której Pan grał. Jak jednak odbiera Pan dzisiejszych spartan?

Faktycznie trudno byłoby porównywać. Kiedyś wszyscy mieliśmy pracę i każdy przychodził na treningi, bo zwyczajnie chciał. Dochodziło nawet do takich sytuacji, że niekiedy, gdy treningi poszczególnych drużyn Sparty odbywały się o jednej godzinie, a był taki dzień w tygodniu, na stadionie trenowało 100 osób. Dziś z powodu tego, jak wygląda nasza gospodarka i jak trudno jest o pracę, pewnie nie byłoby to możliwe. To zupełnie inna Sparta. Zawodnicy potrafią grać, ale czasem zdaje mi się, że nie są drużyną, co widać niekiedy na boisku, gdy nie potrafią się skomunikować. Naszą Spartę tworzyli ludzie – zawodnicy, kierownicy, prezesi, trener. Klubem świetnie kierował pan Stefan Mizgalski, potem Zbigniew Najderek, Nowak, Antoszak. Pan Marian Konieczny był kierownikiem naszej drużyny, a Rysiu „Misza” Maćkowiak – Sparty II. W juniorach z kolei tę funkcję sprawował Musiał. Był też pan Słotnicki. Przypomniało mi się, że był on także kierownikiem obozu w Połczynie Zdroju. O godzinie 22.00 siedział w recepcji pilnując, by nikt nie wychodził z hotelu. (śmiech). Ryszard Mataj także sprawował funkcję kierownika Sparty. Sztandarową postacią klubu był zaś pan Stasiu Kurowski, o którym można by mówić godzinami. Dbał o boisko, o stadion, prał nasze stroje.

Standardowe pytanie przy wywiadach w ramach „Wywijasów” dotyczy wyboru dwóch zawodników – z tej starej i obecnej drużyny Sparty. Kto Pana zdaniem najbardziej wyróżniał się i nadal to robi na boisku?

W przypadku naszej drużyny naprawdę trudno dokonać wyboru – z prostej przyczyny – wtedy każdy był świetny. Wybrać jednak muszę, więc – Marian Kurowski. Pracuś na treningach, dobry kolega, jeszcze lepszy kapitan. W przypadku dzisiejszej drużyny sądzę, że to Dawid Kownacki, także bramkarz. Chłopak z wielkim talentem, którego mam nadzieję nie zmarnuje, bo z powodzeniem mógłby grać wyżej.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

MECZ Z PERSPEKTYWY PSA. Wizyta psów z Fundacji Labrador

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szamotuly.naszemiasto.pl Nasze Miasto