Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Paweł Kubiś z Wronek. Policjant z misją. Policjant na misji [ZDJĘCIA]

Magda Prętka
Paweł Kubiś z Wronek. Policjant z misją. Policjant na misji
Paweł Kubiś z Wronek. Policjant z misją. Policjant na misji Paweł Kubiś
Paweł Kubiś z Wronek ma czterdzieści parę lat. Uwielbia Napalm Death i swojego syna Igora. Przede wszystkim jest jednak policjantem. Policjantem z misją. Policjantem na misji

Paweł Kubiś z Wronek

Misje uzależniają. Kiedy raz spróbujesz, trudno nie myśleć o tym, by nie wyjechać na kolejną. Ciężko uzasadnić dlaczego. Rozstajesz się z rodziną, nigdy nie wiesz co cię czeka i wielu codziennych rzeczy musisz nauczyć się na nowo, ale inaczej. Jest w tym coś niedającego się opisać. Coś, co przyciąga. Coś, do czego chce się wracać.

Paweł wracał kilkakrotnie. Od listopada ubiegłego roku jego domem jest Kosowo. Zna je, bo to tam, w byłej Jugosławii, wszystko się zaczęło. W grudniu 2007 roku po raz pierwszy wyjechał na półroczną misję. Po raz pierwszy zobaczył kraj, w którym chociaż nie słychać już świszczących kul, obraz wojny utrwalił się w codzienności, jest niemal namacalny. Wciąż.

Ciekawość

Igor ma 5 lat. Biega po mieszkaniu z prędkością błyskawicy, zarażając wszystkich wokoło uśmiechem. Przypomina tatę. Co chwilę podbiega do niego wtrącając się w rozmowę. Chce wiedzieć, o czym opowiada ojciec. Kiedy Paweł wyjechał na pierwszą misję nie było go jeszcze na świecie. Dziś, gdy wraca do domu, do Wronek, zdarza się, że Igor nie odstępuje go na krok. Wie już czym zajmuje się tata i dlaczego wyjeżdża. By pomagać – mówi.

Paweł do końca nie potrafi jeszcze odpowiedzieć na pytanie: dlaczego? Nigdy nie marzył o misjach. Został jednak policjantem. Pracuje w Wydziale Ruchu Drogowego Komendy Wojewódzkiej Policji w Poznaniu, jako ekspert ds. organizacji służby. Ma czterdzieści parę lat i wciąż pielęgnuje w sobie miłość do muzyki. „Kościotrupiej” – jak mówi Igor. Uwielbia Napalm Death, a także My Dying Bride i polskiego Behemotha. Skrupulatnie przygotowuje koncertowy kalendarz starając pogodzić się misje z muzycznym szaleństwem. Te dwie rzeczy nieustannie przewijają się przez jego życie. Najważniejsza pozostaje jednak rodzina.

Był rok 2004, kiedy po raz pierwszy aplikował na kurs uprawniający do wyjazdu na misje w charakterze eksperta. – Chciałem spróbować – mówi – Miałem kolegę, który już wyjeżdżał. A później o tych wyjazdach opowiadał, rozbudzał ciekawość – dodaje.

Za pierwszym razem nie powiodło się. Po 2 latach znów spróbował i tym razem jego aplikacja została pozytywnie rozpatrzona. Przeszedł kurs uprawniający do udziału w misjach ONZ, UE i OBWE. Wkrótce okazało się, że wyjedzie do Kosowa na misję ONZ. Był przełom 2007 i 2008 roku.

– Kiedy składa się aplikację na misję, a następnie zostanie ona pozytywnie rozpatrzona i zda się egzamin, policjant zgłasza akces na okres 2 lat, czyli w tym czasie jest gotowy do udziału w misji. Nigdy nie wiadomo jednak, gdzie zostanie skierowany, wszystko zależy od kontyngentu. Sporo w tym formalności i rozmów m.in. ze służbami odpowiedzialnymi za misję w Brukseli – wyjaśnia.

„Wszędzie widać było popalone domy”

Śmieje się, że gdy wrócił z Kosowa zdążył tylko wziąć ślub i znów spakować walizki. Pod koniec lata 2008 roku otrzymał propozycję wyjazdu na pierwszą dziewiczą rotację w Gruzji. 8 sierpnia wybuchła tam wojna. – Nie było czasu na zastanawianie się. Miałem wyjechać za 2 tygodnie – tłumaczy.

Zgodził się. Do Gruzji skierowano polską policję i żandarmerię wojskową. Paweł przez 4 miesiące przebywał w Gori, mieście położonym 30 km od Tbilisi. Kiedy wspomina tamten czas pierwszym skojarzeniem są przyjaźni ludzie. Kolejne wiążą się z obrazem zniszczonego przez wojnę kraju.

– 5 km od Gori stacjonowały jeszcze wojska rosyjskie. Było świeżo po wojnie. Na polach leżały jeszcze rakiety, rozbrajano niewybuchy. Wszędzie widać było popalone domy, leje po bombach. Ludzie strasznie się bali, byli bezradni – mówi ze smutkiem.

Mimo upływu lat, ten obraz wciąż pozostaje bardzo żywy. Jest jak telewizyjny reportaż, w którym szczegóły odgrywają główną rolę.

Osobista misja

Igor podbiega do stołu, przy którym siedzimy. Ciągnie Pawła za rękę. Prosi, by przyszedł do jego pokoju i pomógł mu coś narysować. Dziecku się przecież nie odmawia. Wraca po chwili i mówi, że Igor stanowczo za szybko rośnie. A potem wspomina o swojej rezygnacji z udziału w kolejnym wyjeździe. Ze względu na Igora.
Był rok 2008, kiedy policjant z Wronek znów znalazł się w grupie kwalifikacyjnej na misję. Okazało się jednak, że czeka go zupełnie inna, tym razem bardziej osobista, misja. Miał zostać tatą. – Nie mogłem wyjechać. Nie wyobrażałem sobie, żeby nie było mnie tutaj, gdy urodzi się Igor – tłumaczy.

Został w Polsce, we Wronkach. Nie na długo jednak. Ledwie „Igi” przyszedł na świat, Paweł przystąpił do następnej procedury kwalifikacyjnej. Rok później, w maju 2012 roku, wyjechał na roczną służbę w Polskim Kontyngencie Policyjnym Misji Pokojowej ONZ do Republiki Liberii.

– Kiedy opuszczałem Polskę Igor miał rok i 3 miesiące. Gdy przyjechałem na urlop we wrześniu, potrzebowałem 6 godzin, żeby syn mnie poznał. Robiłem z nim wszystkie rzeczy, które wspólnie wykonywaliśmy przed wyjazdem. W końcu powiedział: tata – opowiada.

Do Liberii Paweł przyjechał 10 lat po wojnie domowej. Wciąż było tam niespokojnie. A jednak misję wspomina bardzo ciepło.

– Na pewno nabrałem dystansu, do siebie, do innych ludzi, do świata. Może niekoniecznie do węży i skorpionów – śmieje się – To faktycznie było zderzenie z totalnie inną rzeczywistością. Trzeba było uważać na wiele rzeczy. Nawet w gronie policjantów różnice kulturowe były ogromne. Należało uważać na to, co się mówi i do kogo się mówi – opowiada – Na początku misji miałem paskudne huśtawki humoru. Chyba przez klimat i tę gorączkę. Kiedy przyjechałem w maju, trafiłem na porę deszczową, od lipca do października było burzowo. Nasze burze w porównaniu z tymi afrykańskimi, to jakiś tam deszczyk.

Na Czarnym Lądzie Paweł pracował w tamtejszej Akademii Policyjnej. Bezpośrednio z ludźmi. Jednym z wielu zadań, jakie mu przydzielono, był nadzór kursu motocyklowego w ramach doskonalenia jazdy. – Strasznie ludzie tam jeżdżą. Bez lusterek, szyb, ale klakson zawsze mają sprawny – mówi z uśmiechem – Trudno było przywyknąć do mentalności miejscowych. To biedny naród. Ludzie są strasznie leniwi, żyją dniem dzisiejszym, ciężko im cokolwiek planować, myśleć z wyprzedzeniem.

W Liberii elektryczność jest pewnym „towarem”. Kraj funkcjonuje bowiem tylko w oparciu o generatory. Kiedy wybijała 8.00 rano i praca w Akademii się rozpoczynała, włączano prąd. Pierwsze pod drzwiami do biura były sprzątaczki. – Obładowane ładowarkami do telefonów swoich mężów i dzieci od razu biegły podłączyć je do prądu. Początkowo nie miałem pojęcia o co chodzi. Potem wszystko się wyjaśniło. W Liberii telefony są stosunkowo tanie, ale prąd jest na wagę złota. Niekiedy w biurze brakowało nawet wolnego gniazdka na nasze ładowarki do laptopów – śmieje się policjant.

Pomoc dla sierocińca

Od Liberii tak naprawdę rozpoczęła się nasza znajomość z Pawłem. Na początku lipca 2012 roku po raz pierwszy o nim napisaliśmy. Wówczas nie opowiadał jednak o misji, nie dosłownie. Z przejęciem zdawał za to relację z warunków, w jakich żyją podopieczni sierocińca w Caldwell.

– Przebywa w nim 76 dzieci, chłopców i dziewczynek w wieku od 4 do 22 lat. Nie wszystkie są sierotami, gdyż część dzieci zostało oddanych przez rodziców z uwagi na brak możliwości zapewnienia im podstawowych potrzeb życiowych oraz nauki – Paweł pisał z Liberii – Dziewczynki śpią w głównym budynku. Chłopcy oddzielnie w mniejszym. Pokoiki są małe, bez elektryczności. Łóżka ledwo nadają się do użytku, materace są brudne, dziurawe i zanieczyszczone. Na ścianach widać resztki farby, wszędzie czuć stęchliznę, gdyż dachy przeciekają i podczas pory deszczowej woda zalewa pokoje – relacjonował latem 2012 roku.

Brakowało tam wszystkiego. Przede wszystkim jedzenia i normalnych warunków mieszkalnych. Paweł wraz z kolegami z misji postanowili kontynuować ideę udzielania wsparcia sierocińcowi w Caldwell zapoczątkowaną przez poprzednie polskie kontyngenty policyjne Misji ONZ w Liberii. Kupowali żywność, spędzali czas z dziećmi. Dzięki akcji pomocy, która przeprowadzona została już w Polsce, a której pomysłodawczynią była żona Pawła, Kasia, udało się również pozyskać środki na remont dachu budynku, w którym spali chłopcy. Pomogli i uczniowie z Zespołu Szkół nr 1 w Szamotułach, którzy w czerwcu 2012 roku zamiast kwiatów dla pedagogów na zakończenie roku szkolnego, przekazali pieniądze na wsparcie sierocińca. Część Pawła pozostała w Caldwell.

– Pomoc dzieciakom była dla mnie wielkim i bardzo ważnym doświadczeniem. Pewnie nigdy ich już nie zobaczę, ale zapamiętam na zawsze – mówi z sentymentem.

Powrót do Kosowa

Dźwięk mechanicznego pojazdu wypełnia mieszkanie Kubisiów we Wronkach. To Igor testuje możliwości ręcznie sterowanej zabawki. Chwilę później przynosi rysunki, nad którymi pracował jeszcze kilka minut wcześniej. Kasia, żona Pawła mówi, że wszędzie go pełno, z trudem usiedzieć może w miejscu. Ma to chyba za tatą.

Po rocznej misji w Afryce, w maju 2013 roku Paweł wrócił do Polski. Uzależnienie jednak pozostało. Na przełomie roku 2014 i 2015 odbyły się kolejne kwalifikacje. Kompletowano grupę wyjazdową na Ukrainę. Ostatecznie żaden z Polaków nie wziął jednak udziału w tej misji. Kolejne zadania czekały za to w Kosowie i Gruzji.

Po 7 latach Paweł znów wylądował w byłej Jugosławii. Tym razem jako dowódca całego kontyngentu. Dotychczas pełnił jedynie funkcję dowódcy plutonu zarządzając około 30 – osobową grupą. Teraz miał odpowiadać za ponad 100 osób. – To wielka odpowiedzialność. Za ludzi, za siebie, jak również za wizerunek polskiej policji w Kosowie – mówi.

3 listopada ubiegłego roku wraz z 95 Polakami z różnych jednostek w kraju zakwaterował się w campie „Charlie” w Mitrowicy. Tuż obok mieści się baza logistyczna.

– W misji Unii Europejskiej w zakresie praworządności w Kosowie, EULEX, biorą udział policjanci, sędziowie, prokuratorzy, straż graniczna oraz celnicy – tłumaczy – Eskortujemy straż graniczną, konwoje udające się do sądu w północnej części Mitrowicy, patrolujemy północne rejony Kosowa. Jesteśmy przeznaczeni do działań przy dużych zamieszkach – opowiada.

Chociaż Serbowie są bardzo pozytywnie nastawieni do Polaków, w byłej Jugosławii wciąż jest niebezpiecznie. Spokój, jak mówi Paweł, jest tylko pozorny. W Kosowie kwitnie przemyt. Mafia albańska i kosowska zataczają coraz większe kręgi. Handluje się narządami. Niestety niewiele można z tym zrobić.

– Policjanci zawsze chodzą z bronią a kamizelki kuloodporne i hełmy są w pogotowiu. Utrzymujemy łączność radiową, telefoniczną, a samochody wyposażone są w GPS. W nocy nie ma patroli pieszych. Te nocne działania polegają zazwyczaj na tym (oczywiście jeśli nie ma żadnego alarmu), że patrol jedzie na posterunek lokalnej policji sprawdzić, czy policjanci nie otrzymali żadnego niepokojącego zgłoszenia. Jeśli nic takiego się nie dzieje, patrol udaje się na granicę – tłumaczy.

Wszystko zostaje w głowie

Życie na misji mija od posiłku do posiłku. Od patrolu do patrolu.

– Mamy siłownię, można pobiegać. Jest też czas wolny, który wykorzystuje się m.in. na wyjazd do bazy wojskowej w Prisztinie, gdzie znajdują się sklepy i restauracje. To taka namiastka normalności – opowiada Kubiś.

W kuchni rządzi Albańczyk. Paweł mówi jednak, że jedzenie jest dobre i zbytnio nie różni się od tego spopularyzowanego w Polsce. Na śniadanie zazwyczaj kuchnia serwuje jajko pod przeróżnymi postaciami. Na obiad podaje się ryby, drób lub inne mięso. Są też zupy, a czasami i pizza, tortilla, makarony. Niekiedy można przypomnieć sobie jak „smakuje” dom.

Paweł nie sili się na porównania swoich obu misji w Kosowie. Mówi jedynie, że widzi duży progres, choć w samej Mitrowicy niewiele się zmieniło. Wspomina za to dzień 17 marca 2008 roku, którego chyba nigdy nie zapomni. Miesiąc wcześniej Kosowo ogłosiło niepodległość. Do dziś nie jest ona jednak uznawana m. in. przez Serbię.

– Po 17 lutego zwolniono wszystkich Serbów pracujących w sądzie w północnej Mitoriwicy. Po jednej z codziennych demonstracji, Serbowie wdarli się do budynku sądu. 18 marca zorganizowano operację usunięcia ich z obiektu. Interweniowały siły policyjne ONZ oraz KFOR. Doszło do poważnych zamieszek. Strzelano z ostrej amunicji, rzucano kamieniami i granatami. Polacy byli w pierwszej linii. Rannych zostało wielu policjantów, a jeden z ukraińskich funkcjonariuszy zmarł w wyniku odniesionych obrażeń. Niektóre z tych osób dziś żyją na rencie – opowiada – To wszystko zostaje w głowie. Przez pewien czas od tamtego zdarzenia nie mogłem oglądać fajerwerków, bo wszystko się przypominało – kwituje.

„Chciałbym jeszcze wyjechać”

Każda misja jest inna. Po każdej w człowieku pozostaje ślad. Zdarzają się rzeczy dobre i złe.

– Po misjach w Gruzji i Liberii zmieniłem swój światopogląd. Chyba przewartościowałem życie i zacząłem je bardziej doceniać. Gdy widzi się tę biedę i niewinne dzieciaki, człowiek inaczej patrzy na świat – mówi.

Paweł najbardziej ceni sobie przyjaźnie z ludźmi z całego świata, których poznał na misjach. Z wieloma utrzymuje stały kontakt. Wylicza Niemców, Ukraińców, Rosjan i Szwedów. Znajomych z Egiptu, Argentyny, Filipin, Pakistanu, Nepalu i Kenii. Śmieje się i mówi szeptem (żeby Kasia nie słyszała), że to chyba jeszcze nie koniec. Że kiedy latem wróci z Kosowa do Wronek, pomyśli o jeszcze jednej misji. – Chciałbym wyjechać jeszcze raz do Gruzji. To piękny kraj, fajni ludzie, ciekawa kultura i dobra kuchnia – wyjaśnia – Gdzieś z tyłu głowy jest też Ukraina – dodaje po chwili.

Z Pawłem Kubisiem rozmawialiśmy w trakcie jego urlopu w Polsce na przełomie lutego i marca.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Archeologiczna Wiosna Biskupin (Żnin)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szamotuly.naszemiasto.pl Nasze Miasto